LISTA STRON

|SŁOWO WSTĘPU|

Witam szanownego czytelnika w swoich skromnych progach.
Zapraszam do zapoznania się ze spisem mojej "twórczości" i wybraniem odpowiadającej sobie pozycji.
W razie problemów zapraszam do zakładki "Bohaterowie".
Życzę miłej lektury!

PS Będę wdzięczna za wszelkie komentarze~!

|Statystyka, co mnie na duchu wcale nie podnosi ani nic|

sobota, 15 grudnia 2012

8# Jurand ze Spychowa: Historia prawdziwa


Natchnienie do napisania tego dostałam na Kolejconie-Hellconie, zapewne wtedy, kiedy z Lao wracałam do szkoły po wieczornym spacerku.
Miało to na początku być sadomaso ale zrezygnowałam z tego pomysłu.
Dziękuję Rosyjce za napalenie się na ten pomysł <3
Dziękuję Axelowi za podesłanie mi muzyczki, dzięki której wena na pisanie przyszła <3
***
Muzyczka:
***

               Są historie, które uznawane są za prawdziwe, chociaż są one fikcją literacką. Co by było gdyby ktoś wam powiedział, że niektóre z nich wydarzyły się naprawdę lecz były mniej „prawdziwe” niż fikcja? Co by było, gdyby się okazało, że historia Hanki Mostowiak wydarzyła się naprawdę lecz uderzyła ona nie w kartony a w zmutowane gobliny? Otóż, nie zawsze to co piszą w książkach lub tworzą w filmach czy serialach jest totalnym zmyślaniem. Trochę prawdy w tym jest. Czy to w postaciach, czy to w wydarzeniach ale jest!
               Znacie powieść Henryka Sienkiewicza pod tytułem „Krzyżacy”? Powinniście znać. To lektura! (Nie, też nie czytałam ale ogarniam postacie). Jeśli nie, to w sumie nie szkodzi. Jednak aby lepiej zrozumieć sens poniższej historii dobra by była znajomość tej powieści.
               Panie, panowie, przedstawiciele trzeciej płci i bezpłciowcy! Oto
„JURAND ZE SPYCHOWA: HISTORIA PRAWDZIWA”

               Przenieśmy się do XV wieku. Tu Polacy walki z Krzyżakami toczą, co im spokój zakłócili i ziemie pokradli. A największą nienawiścią do Zakonu pałał Jurand ze Spychowa. Toż był chłop zbudowany dobrze a wyglądem swym wzbudzał strach w większości napotkanych. Jedno oko miał barwy żelaza co wzrok jego przerażającym czyniło a jednocześnie dodawało mu tajemniczości. Jurandowe włosy były jasne jak i wąsy, twarz jego brzydka. Zawsze ciężki topór miał przy sobie.
               Jurand był właścicielem Spychowa. Znany z tego, że kodeks rycerski przestrzega i odwagą tak wielką się cechuje jak jego nienawiść do Krzyżaków. Do przyjaciół jednak kompanem dobrym był. Miał też córkę. Danusia jej na imię było. Urocze to dziewczę, oczko w głowie ojca. Danusia bez matki była, biedaczka. Winę jej śmierci niosą Krzyżacy co przez to dorobili sobie największego swego wroga – Juranda. Zabijał on każdego napotkanego z czarnym krzyżem na białym co go nazywano „krwawym psem” lub „strasznym mazurem”.
               Straszliwym podstępem Krzyżacy porwali Danusię dnia pewnego. Wściekły Jurand wziąwszy swój oręż wyruszył natychmiast aby ją uwolnić. Nie wiedział jednak, że to podstęp, bowiem Zakon chciał zabić rycerza, co by ich już nigdy nie nękał. Wielki błąd też Jurand uczynił pędząc samemu do Szczytna po córę. Krzyżacy z łatwością porwali go i uwięzili.
               Do tego momentu historia ta jest wam zapewne znana. Jednak, moi drodzy, teraz zacznie się ta nieprzewidziana część. Otóż Jurand spętany rzucony został do ciemnych i wilgotnych lochów. Zemdlony nie czuł nawet, kiedy jakieś cuchnące szczury pełzły po jego ciele. Obudziwszy się jednak po godzinie zaznał on szoku. Nie widział jeszcze nigdy lochu tak zarośniętego czymś co glony przypominało. Miał wrażenie, że znajduje się w zatopionej komnacie, tyle że bez wody. Z co niektórych odstających łodyg kapała woda stwarzając nieznośny w pustej komnacie plusk. Drgnął niespokojnie Jurand, kiedy to szczury znowu dały o sobie znać. Obrzydliwe to były stworzenia. Prawie jak Krzyżacy, pomyślał. Wtem usłyszał głuche kroki dochodzące gdzieś z odległego korytarza. Wstrzymał oddech co by lepiej słyszeć. Odgłosy robiły się coraz głośniejsze aż ucichły. Jurand usłyszał skrzęt kluczy otwierających drzwi, który rozniósł się echem po komnacie zwilgotniałej. Aż nim szarpnęło na widok twarzy paskudnych odzianych w białe peleryny z krzyżem czarnym. Uśmiechali się oni potwornie i śmiali z rycerza. Gdyby nie spętane ręce to by pewno powybijał im tę radość ze łbów.
               - Patrzcie no, kogo my tu mamy! Czyż to nie Jurand ze Spychowa? – zaszydził najwyższy z nich. Reszta kpiąco się zaśmiała. - Bierzmy go więc i zanieśmy do najwyższego – rozkazał.
               Wzięli go więc dwaj – jeden za ręce a drugi za nogi. Na nic zdała się szarpanina. Owi Krzyżacy silni byli równie jak i niedelikatni. Ciągnęli biednego rycerza przez korytarze nie bacząc na to czy czasem twarzą nie nurza w mokrych kamieniach posadzki. Jurand widział niewiele, jedynie kształty podłogi wściekle krążące mu przed oczami – zmywające się ze sobą i to z wodą i to ze słabym pochodni światłem. Po chwili czuł na twarzy ból tępy, niczym kopyto konia depczące po stopach. To omsknął się trzymającemu go za ręce i uderzył w wilgotne kamienie. Poczuł słonawą krew w ustach stwierdzając, iż nos mu pewnie złamano. Wolałby aby na czas drogi go zemdliło, niż żeby iść tak miał dalej trzymany przez tych grzeszników co się zakonnikami zwali. Słyszał dźwięk kroków pustym echem niosący się po korytarzu. Wtem się zatrzymali. Otwarłszy drzwi drewniane weszli do pomieszczenia chłodem wiejącego. I rzucili go na krzesło rozpadające się jakby. Jurand uporządkowawszy swe kości na siedzisku omiótł spojrzeniem otaczające go przedmioty. Mignęły mu przed oczami machiny wszelakie – drewniane z elementami błyszczącymi się słabo, metal zapewne. Wypluł krew co mu do ust naleciała i pełnym pogardy wzrokiem uderzył w czarne krzyże co na białych płaszczach powiewały.  Najwyższy oprawca na korytarzu stał i widocznie czekał na coś lub kogoś. Dwaj, co nieśli go tutaj, ręce mu spętali sznurami i kajdanami. I usłyszał kroki – znak, że ktoś idzie. Zobaczył najwyższego, jak kłania się nisko i po niemiecku coś mówi. Wytężył słuch Jurand, co by coś usłyszeć a może i zrozumieć, lecz język mu obcy. Zakonnik mówił szybko, wylewał z siebie strumień krwią płynących słów. Nastała cisza przerywana tylko dźwiękiem spalanych pochodni. Po chwili ów odbiorca słów Krzyżaka jął odpowiedź prawić. Cóż to było za szok dla Juranda! Nigdy on głosu tak skrzekliwego nie słyszał, niczym dziewięć tępych mieczy kamień by przecinało. A brzmiała w nim pewna wyższość i pychą to opływało a także pewnością co do mówionych zdań. Może gdyby postać ta w innym języku mówiła, lecz w tym języku zła jeszcze straszliwsze to złudzenie dawało, jakby to demon jaki mówił. Wtem zamknął drzwi do pomieszczenia, ów wysoki Zakonnik zauważywszy, że obserwowany przez Juranda jest. I już słów nie rozpoznawał, jedynie kiedy kto mówił. Spojrzał na Krzyżaków w pomieszczeniu obecnych – nic robić nie robili. Tym lepiej dla mnie, pomyślał. Trwało tak to tyle co mięsiwa pokrojenie, lecz rycerzowi wydawało się jakby wieczność. Otworzył drzwi ponownie wyższy Krzyżak i wszedł do środka a oczom Juranda ukazała się tajemnicza postać o głosie szatańskim, która kierowała się wgłąb korytarza. Jak wielkie zdumienie wzbudziły w rycerzu włosy owej postaci! Jakoby w śniegu lub mleku zatopione były, co najstarszy z najstarszych tak białej brody nie miał. Aż strach Juranda obleciał, jak nigdy wcześniej się nie zdarzało, gdy napotkał wzrok on postaci. Oczy w piekła kolorze! Doprawdy, chwila spojrzenia, jak uderzenie pioruna wystarczyła, by oczy rycerza i owej osoby zetknęły się ze sobą. W trwodze więc trwał, Jurand odważny, bojąc się oddychać, co by złości w bestii nie obudzić. Wszak człowiek nie mógł tak wyglądać!
               Zauważyli jego lęk Krzyżacy, usta wykrzywiając w złowrogim uśmiechu. Słów oszczerstwa nie musieli dodawać – widok postaci wystarczającą torturą był. Myśląc tak, zaniechali oni fizycznych tortur, przynajmniej póki Jurand do siebie nie wróci. A nic tego stanu nie zapowiadało.
               Po kilku chwilach jeden nie wytrzymał. Wstał, zwrócił się do braci:
               - Czemuż tak siedzimy? Zróbmy że w końcu to co pan kazał.
                - Nie – rzecze najwyższy. – Zmiana planów zaszła. Otóż zabijać go nie mamy.
               - To po cóż go braliśmy? Na uwięzienie? Codziennie tortury mu robić będziemy?
               - Nawet jeśli, nic nam do tego. Pan tak kazał i tak zrobić trzeba.
               - A co na to Mistrz?
               - Mistrz o niczym nie wie.
                - Jak to nie? Pan bez Mistrza to zaplanował? Oj czuję, iż to na złe wyjdzie. Przecie tego tu szukać inni będą! Do otwartej wojny stanie!
               - Milcz, boś głupi – uciszył go ten milczący dotychczas. – Pan tak kazał, więc tak zrobimy. Mistrz nam nic za to nie zrobi, jeno z Panem prawić o tym będzie.
               - Dobrze prawisz – pochwalił go najwyższy. – Pan mówił, iż tortur mamy na teraz zaniechać. Jednak co by się stało, gdyby on nas próbował zaatakować? – skinął w stronę Juranda. – Byśmy się bronić musieli. A jeśli wtedy on ucierpi to już nie nasza wina… - uśmiechnął się złowrogo patrząc na braci. Odpowiedzieli mu uśmiechem równie złym, rozumiejąc się bez słów. Przecie Pan nie wścieknie się za obronę o życie własne. Zaśmiali się złowieszcze myśląc co by za narzędzie dobrać. Przeglądali bronie aż w końcu mały nóż wybrali. Podszedł jeden z nich do Juranda i zastanowiwszy się chwilę zrobił mu niewielką ranę na ramieniu prawym. Nie syknął rycerz z bólu nawet, gdyż uciechy im dać nie chciał. Naraz kilka innych ran mniejszych otrzymał. Bolało to piekielnie ale jakoś wytrzymał. Tępy ból czuł w różnych miejscach ciała, krew ciekła wszędzie.
               I nadeszło wybawienie. Jednak nie takie jakiego się spodziewał. Oto drzwi się otwarły i weszła do środka postać o włosach śnieżnobiałych. Odsunęli się szybko Krzyżacy od Juranda, który zza przymkniętych od bólu powiek jedynie odzienie krzyżackie postaci dojrzał.
               - Panie… On zaatakował… - przemówił Zakonnik po czym rycerz usłyszał brzęk wydobywanego miecza z pochwy, świst w powietrzu i plusk wody na posadzce. W jego horyzont wpływać zaczęła czerwona kałuża. Z ciężkością, co mu głowę utrudniać pozwalała, spojrzał w ową stronę. Zamarł z trwogi widząc jednego z Krzyżaków martwego na posadzce. Strach ten dał mu sił na tyle, co by głowę podnieść i spojrzeć na tego, który to uczynił. Biała czupryna, bielsza od płaszcza z krzyżem czarnym. To ta sama postać. Oczy jego, czerwone niczym krew, która w tej chwili po posadzce spływała, dwóch pozostałych Krzyżaków na wylot przeglądała. Miał więc Jurand chwilę na obserwowanie postaci tej. Gdy strach od oczu na chwilę zbladła, zdziwienie kolejne rycerza uchwyciło. Jakąż twarz niebywałą miał ten osobnik. Cera blada, gładka, jak młodzieńca jakiegoś. Rysy delikatne niby niewiasty, lecz do tego ostry nos i brwi wyraziste. Wrócił znów do oczu, które k niemu się nagle zwróciły. Wszystkie włosy na głowie Jurandowi stanęły, gdy poczuł chłód ten i ciemność bijącą z czerwonych oczu! To ślepia były wręcz, nie oczy!
               - Panie Beilschmidt… To moja wina… - odezwał się słabo któryś z Zakonników.
               - Milcz! – krzyknął Beilschmidt nie patrząc nawet w jego stronę. Teraz dopiero Jurand mógł poczuć pełnię piekielnego głosu tej postaci. – Teraz to ja sobie porozmawiam z naszym więźniem. No więc – zwrócił się do Juranda – jak tam się miewasz, dziecino?
               - Kimże jesteś? – spytał Jurand nie myśląc nawet o tym o co go pytano. Głos jego stracił też dawne męstwo, był jakby przestraszonego dziecka kwilenie.
               - Odpowiedz pierw na me pytanie.
               - Daj odpowiedź, wtedy i ja ci dam co wiedzieć chcesz.
               - Eh, wy ludzie… - westchnął. – Jam Gilbert Beilschmidt. Nazwiska mego nie znasz, gdyż nie zna go nikt z tych plugawych niewiernych.
               - Sam żeś niewierny – mruknął Jurand w głowie. Strachliwie tak bał się obelgami do postaci rzucić, co by go czasem nie ściął od razu. – Jaki twój urząd? – spytał dodatkowo.
               - Tego już nie odpowiem ci. Kolej na ciebie: jak tam się miewasz, niewierna dziecino?
               - Wierny ja żem jest bardziej niż ty, bestio – powiedział dość głośno.
               Nie spodobało to się Gilbertowi, tak więc kopnięciem szybkim z krzesła Juranda strącił. Rycerz bezwiednie twarzą w mokro kamiennej posadzki wylądował.
               - Nie tobie dane jest ubliżać mi. Twierdzisz iż bardziej prawy ode mnie?
               - Tak. Ja stoję w obronie Chrystusa a nie niewinnych będę mordował!
               Beilschmidt nie odpowiedział. Widać jednak, że złość w niego napłynęła.
               - Wyjdźcie… - syknął do podwładnych co z lękiem pod ścianą stali. – Ale już! Wynocha! – wrzasnął głośno. Uciekli więc w popłochu, przepychając się przez siebie. Podszedł więc Gilbert biorąc miecz w ręce.
               - Ty bluźnierco! Prawego bardziej niż ja nie ma! Bluźnisz, żeś prawy, ukarać cię trzeba. Pożegnaj się więc ze swoją prawicą – na te słowa mieczem krótki obrót wykonał a Juranda ból obiegł przez ciało całe. Zerknął na prawicę – leżała swoim życiem a krew z niej cieknąca z wodą posadzki się mieszała.
               - No i jak się teraz córeczce pokażesz? – zakpił Krzyżak. Jurand tępy ból w sercu poczuł.
               - Oddajcie Danuśkę a mnie zróbcie co chcecie! – krzyknął słabo.
               - No nie wiem, nie wiem… - droczył się. – A chciałbyś ją przedtem jeszcze zobaczyć?
               - Chciałbym…
               - A to chodź tutaj.
               Podszedł Beilschmidt do drewnianej klapy w podłodze i uniósł ją. Czekawszy aż Jurand dopełźnie w tamtą stronę, jął pochodnię co by oświecić wnętrze niewielkiego pomieszczenia pod nimi. Rycerz złapał za kraty, którymi zabezpieczone było wejście w dół i spragnionym córki wzrokiem pochłaniał postać w kącie leżącą. Światło pochodni niewiele dało, lecz dostrzegł dziewoję o Danusi wyglądzie.
               - Córeczko… - szepnął zapominając o braku swej ręki i miejscu koszmarnym. Nagle coś do środka wleciało i w dziewczę uderzyło. To Krzyżak kamieniem w nią rzucił. Ku rozradowaniu jego i trwodze rycerza, dziewczyna poczęła wydawać dzikie krzyki i po pomieszczeniu szalenie skakać.
               - Jak opętana – rzekł z dumą Gilbert.
               - Ciebie dosięgnie kara boska! – wrzasnął Jurand odzyskując dawne brzmienie głosu. – Jeśli nie z rąk moich to czyichś na pewno!
               Wściekłość nim wielka ogarnęła, chciał jakąś broń wziąć w swą jedyną rękę, lecz wszystko zbyt daleko leżało.
               - A może twarzyczkę jej z bliska zobaczyć byś chciał? – zasyczał Krzyżak czerpiąc radość z bólu rycerza.
               - Chciałbym… - warknął po chwili Jurand złością zalany.
              - Wstańże – nakazał mu Gilbert. Rycerz spróbował podnieść się z posadzki, lecz obolały był cały. Złapał więc za rękaw Beilschmidta, by podciągnąć się łatwiej. Krzyżak niezadowolony grymas na twarzy ukazał, ale nie zaprotestował. Zmarszczył czoło jednak widząc plamy po jurandowej ręce na swej szacie. – Chodźże za mną – rzekł i zaprowadził go ku drzwiom do wyjścia zamykając przedtem klapę do celi pod nimi. Poszedł Jurand za nim, lecz nim fakty skojarzył, już Krzyżak za szyję go łapiąc oko jedyne smołą mu wypalił.
               - I cóż teraz powiesz, bezsilna dziecino? Dziewczęcia swego nie ujrzysz już nigdy! – zaśmiał się Zakonnik. Jurand nawet nie krzyknął. Zbyt wiele miał dumy, by dać bólu upust w dźwiękach. Zalała go nienawiść i bezsilność od serca. Tak wiele wycierpiał, niech już z nim skończy. Oby jednak Danusię puścił po tym wolno…
               Nastała znowu cisza. Tylko syk pochodni. I krew zmieszana z wodą kapiąca z szat Juranda. I głuche krzyki dziewczęcia pod nimi oszalałego. I krew pulsującą w żyłach, która różnymi ujściami na ciele mu uciekała – łączyła się z wodą na zewnątrz i na chłodne kamienie spadała kończąc pluskiem. Zabij, pomyślał. Przetnij mnie swym mieczem. Nadaremne błagania. Gilbert go puścił. Jurand na kolana upadł. Teraz to dojdzie, pomyślał. Kilka kroków. I powrót.
               - A teraz słuchaj, com powiem – na te słowa zbliżył Beilschmidt swą twarz ku niemu. Pomimo, że Jurand jej nie widział, czuł zły oddech. Tak nieludzki, bo chłodny. – Jam Zakon Najświętszej Maryi Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie.
               Jurand lekko zbladł. Nie zrozumiał bowiem co ma przez to na myśli Beilschmidt.
- Ty żeś mnie zobaczył i dane ci było poznać tajemnicę państw oraz podobnych im istot. Nas człowiek zabić nie może. To od nas lud zależy i my od ludu zależymy. Co nam powie nasz pan to czynimy, lecz serca nasze z ludem naszym. Ty zaś nienawiścią do ludu mojego, tak więc i ja odpłacam ci od ludu mojego – po tych słowach jął ostrze rdzą pokryte i język Jurandowi odciął, co by zamilknął na wieki i tajemnicę tą do grobu zabrał.

               Wypuszczony został Jurand w szmacie jakiejś na sobie. I znalazł go Maćko i Jagienka. I się nim opiekowali.
               Aż dowiedział się dnia pewnego o śmierci Danusi. Sam też skonał niedługo po tym. Do końca swych dni myślał o córce i modlił się do Boga. Modlił się o to, by zniszczył On to, co nieśmiertelne, co demoniczne, co bez duszy.

piątek, 19 października 2012

7# Kolor białej czekolady

Podziękowania:
+ Dla Kurorin, która opowiedziała o Białorusi z innego punktu widzenia
+ Dla Karoliny, która udostępniła mi laptopa do pisania oraz zapuściła muzyczkę, która mnie zainspirowała
+ Dla Dalii, która sprawiła mi wielką przyjemność dramując po przeczytaniu mojej dramy


Taka uwaga: Właśnie przed chwilą sprawdziłam tekst owej piosenki.
Jestem w szoku, gdyż ona naprawdę całkowicie pasuje do opowiadania.
----------------------------------
[Muzyczka podkładowa do dramy]



- Nie myślałem nigdy tak o tym... - powiedział gorzko upuszczając list pożegnalny na stół. Schował twarz w dłoniach i zapłakał. Słone krople opadły na kartkę, którą w rękach miały tylko dwie osoby: Iwan i Natasza.
Olena siedziała ze spuszczoną głową po drugiej stronie stołu. Cierpienie wyżerało ją od środka. Nawet nie była w stanie płakać. Zbyt wiele łez wylała na inne błahe sprawy, aż zabrakło jej łez na opłakanie śmierci własnej siostry.
Oddała mu się całkowicie.
Wstał i ruszył w stronę pomieszczenia obok. Olena odprowadziła go wzrokiem. Nie miała siły zatrzymywać go. Nie chciała aby znowu to zobaczył.
Drobne ciało w skromnej białej sukience, bielszej od włosów koloru białej czekolady, bielszej od bladej skóry ich posiadaczki.
Iwan czuł, jak paliły go oczy. Nie mógł na to patrzeć... ale musiał. Po prostu nie mógł w to uwierzyć. Był ślepy przez tyle lat...
Podszedł bliżej.
Chciał ją dotknąć ale brak mu było odwagi.
Jej oczy wpatrzone były martwo w sufit.
Nikt nie śmiał jej ich zamknąć.
"Na zawsze Twoja."
Zamknął oczy i odwrócił się. Uderzył z całej siły pięścią w drewnianą komodę stojącą przy słonecznikowej komodzie aby stłumić kolejny jęk bólu.
Tak bardzo żałował, że nie mógł go nikt teraz zabić. Chciał uciec. Nie był wystarczająco silny by przetrzymać to co się stało.
Ale nie mógł zginąć.
Nie chciał jej stracić już zupełnie.

"Kochany Iwanie,
chciałam Ci powiedzieć jak bardzo Cię kocham.
Szkoda, że dopiero teraz wpadłam na pomysł napisania do Ciebie listu.
Gdy byłam blisko dostawałam szału. Bałam się, że w każdej chwili ktoś coś Ci zrobi. Widziałam nienawiść w oczach wszystkich, którzy patrzyli na Ciebie, mówili o Tobie lub nawet myśleli. Chciałam zabić ich wszystkich. Nie mogłam znieść tego co o Tobie mówili.
A kiedy byliśmy sami było jeszcze gorzej. Wiem, że moje uczucia były chore, że chciałam Ciebie na własność pomimo Twego sprzeciwu. Ale nie mogłam inaczej. Gdybyśmy stali się jednością byłabym zawsze z Tobą. Mogłabym Cię ochronić przed wszystkim, nawet we śnie.
Kocham Cię i chciałam dla Ciebie dobrze, zawsze.
Piszę do Ciebie, bo dłużej tego nie wytrzymam. Tego bólu, który Ci zadaję. Bo widzę jak mnie źle znosisz.
Nienawidzisz mnie.
Jestem wariatką, która nie może wyjaśnić powodu swoich starań do bycia jednością.
Lecz skoro nie mogę stać się z Tobą jednością w sposób, który zawsze próbowałam, będę Twoja w inny sposób.
Oddaję się Tobie jako nic niewarte ziemie z całkowicie zrusyfikowanymi obywatelami.
Ja nie mam historii.
Jestem sztucznym tworem. Stworzonym z niewiadomego powodu.
Jestem jak biała czekolada - stworzona ot, tak sobie.
Nawet nie jestem czekoladą.
Z resztą nie ma sensu dłużej tego tłumaczyć.
Me ziemie będą Twoje lecz swego ducha pragnę zniszczyć.
Pragnę zniknąć, byś żył szczęśliwy bez mojego wariactwa, bo wiem, że tak będzie lepiej.
I dla mnie, i dla Ciebie.
Iwan, pamiętaj, że zawsze będę Cię kochać.
Mam też taką ostatnią prośbę... Pomyśl o mnie czasem dobrze.
Przepraszam.

Na zawsze Twoja
Natasza"


piątek, 28 września 2012

6# Podsumowanie tygodnia

Priviet <3
Oto w dużym skrócie opiszę co ciekawego zdarzyło się u mnie.
Chciałabym pisać tak jak Marg ale naprawdę nim wszystko skleję w całość to połowy pozapominam.
Chociaż zawsze mogę zrobić sobie coś na kształt planu wydarzeń i potem to spisać.
Mądre.
*robi plan wydarzeń*
Na wycieczce było superaśnie, chociaż w pokojach było zimniej niż na dworze. Normalnie Sybirek bez śniegu. I miałam zimną kurtkę |:
Rozpowszechniłam fazę na Narnię. Nawet w pobliskiej księgarni kupiłam sobie pierwszy tom za 20 zł!
A fauny to gwałciciele |:<
A w parku-lesie bawiłam się w randomową grę terenową xD
Miałam na poczcie załatwić: wysłać kartkę, wysłać paczko-list, zrobić przelew.
1) Pani przy okienku spytała mnie czy jestem razem z małżeństwem stojącym przy okienku. Odpowiedziałam, że nie a ona "przy okienku może stać tylko jedna osoba". Zrobiłam poker fejsa, bo znieogarniłam o co jej chodzi skoro nie stałam przy okienku.
2) Nie wysłałam kartki, bo ją zgubiłam.
3) Nie dokonałam przelewu, bo z gotówki na konto można było tylko w Banku Pocztowym a okienko do niego było zamknięte i nie wiadomo kiedy otwierali.
4) Nie wysłałam paczko-listu, bo zginął mi adres.
Le pech |:
Wyprawa na pocztę, podejście drugie
1) Wysłałam inną kartkę
2) Wysłałam paczko-list
3) Okienko Banku Pocztowego nadal nieczynne
4) Obsługiwała mnie pani o nazwisku Margowska ;u;

Dwa pokoje ode mnie, w bursie, mieszka dziewczyna, którą znałam już od pierwszego dnia. Ale dopiero w tym tygodniu dowiedziałam się, że zna Hetalię.
Fazowałyśmy razem, głównie sprawy z Francją (ustaliłyśmy prawo, że za każde mniejsze lub większe przestępstwo będzie gwałt xD). Także ten... :'D

I wzięłam udział w castingu na statystę do filmu "Hiszpanka". Jak łatwo można wyczytać z tytułu, film ten jest o Powstaniu Wielkopolskim.
AH, NIE WIEM JAK MOŻNA TEGO NIE WYWNIOSKOWAĆ I MYŚLEĆ, ŻE TEN FILM MA COŚ WSPÓLNEGO Z PEWNĄ CHOROBĄ. IGNORANCI.
|:
Nieogarniam tego tytułu, serio.
To chyba na tyle.

I poznańskie budynki <3
Zapraszam na zwiedzanie Poznania. Darmowy przewodnik w postaci mojej osoby gratis <3
ZAPRASZAM DO MOJEJ GRUPKI COSPLAYOWEJ NA JAPANICON 3 "ŚWINKA PEPPA"!


poniedziałek, 2 lipca 2012

5# Ostatni raz, słoneczniku! [DRAMA] [Rosja-Chorwacja]


Iwan przyszedł i usiadł na kanapie ignorując osobę w kącie, gdyż postanowił całkowicie zignorować jej istnienie.
W kącie siedziała dziewczyna. Wyglądała jakby płakała.
Iwan dalej ją ignorował.
Przytuliła się do swoich kolan.

Rozejrzał się po pomieszczeniu z udawanym zainteresowaniem.

Dziewczyna w końcu wykonała jakiś ruch. Wyciągnęła zdjęcie znajomego Litwina, by po chwili podrzeć je na kawałki i rzucić przed siebie.
Tak, Iwan to zauważył. Coś w nim pękło i podszedł do niej. Dziewczyna podniosła głowę i zmierzyła go zapłakanym spojrzeniem. Rosja usiadł przed nią po turecku patrząc na nią smutno.
Spuściła głowę. Rosjanin przysunął się troszkę do niej.

- …C-co? – spytała.

Iwan bez słowa pogłaskał ją po policzku. Z oczu dziewczyny na nowo popłynęły łzy.
- Nie płacz tyle.

- J-ja… Idź.

- Nie mogę - cmoknął ją w czoło.

- I-idź. Nie chcę znać ani ciebie, ani jego.

- Ale ja nie mogę nie znać ciebie - cmoknął ja w nos.

- Z-zostaw. IDŹ – zalała się łzami.

- Niet - zatrzymał sie dosłownie kilka centymetrów przed jej ustami - A to już teren towarzysza Litwy, nieprawdaż?

- ... Nie mów o nim. Nigdy.

- Nie? - zdziwiony oddalił swoją twarz od niej aby móc spojrzeć na nią calą.

- Ne.

- Czemu?

- Bo go n-nienawidzę – załamał jej się głos, gdy wypowiadała ostatnie słowo.

- Dlaczego?

- B-Bo mnie wykorzystał.

- Zabić go? – Iwan spoważniał.

- Goran chce to zrobić. Ale możesz i ty.

Rusek uśmiechnął się po czym przytulił ją delikatnie ale stanowczo. Przymknęła oczy a on pogłaskał ją po policzku.
Znowu zaczęła płakać.
- O co chodzi? – przestał się uśmiechać.

Dziewczyna skuliła się chowając twarz w dłoniach.

- Nie płacz... - chwycił ją za dłonie i całuje je obie.

- K-kiedy ja nie potrafię przestać.

- To pomyśl o czymś miłym - uśmiechnął się.

- ... Wszystko co miłe kojarzy mi się z nim.

- Ah… - westchnął po czym pocałował ją czule w usta.
Odsunęła go.

- Nie mam siły... Teraz, ja....

- Ale... chciałem abyś miała mile chwile...

- Teraz chcę spokoju. Tylko...

- Ale nie płacz.

- ... D-dobrze.

Uśmiechnął się krzywo i pogłaskał ją po głowie.

- Tylko szkoda, że... – zaczął.

- ... Hm? – spojrzała na niego pytająco.

- ...nie mogę... - zerknął na jej usta.

- ...O co ci chodzi teraz?

- Pragnę cie – powiedział. Wyglądał teraz jak psychopata. Oczy jakby powiększyły mu się a źrenice zwężyły. Patrzył na nią jak wściekły wilk na ofiarę, którą miał zaraz pożreć. Dziewczyna milczała. Przytulił ją mocniej. Zamknęła oczy i oparła głowę na jego ramieniu.

- Kocham cię – powiedział wracając powoli do normalności. Czasami miał takie dziwne napady… ale ona go rozumiała. Dlatego ją kochał. Wiedział, że jeśli w pobliżu nie ma Ukrainy to zawsze może powiedzieć wszystko Chorwacji. Tylko ona wsparła go przed wyborami. Przy niej nie bał się płakać. Była jak ognisko na Syberii… Była jego słonecznikiem…

- Lecz ja ciebie nie. – odpowiedziała po chwili. Iwan zastygł w bezruchu.

- … Jak to?  - spojrzał na nią nieprzytomnie.

- Tak to. Po prostu cię nie kocham.

Odsunął się od niej.
- Nie prawda… Nie… - odsuwał się od niej ciągle. Robił się coraz bledszy. A ona tylko spoglądała na niego.

- Nie... Kłamiesz...

- Dlaczego miałabym?

- Nie wiem – odpowiedział z beznadzieją w głosie.

- Więc widzisz. Nie kłamię.

- Kłamiesz... to niemożliwe... - odsunął sie jeszcze trochę a jego twarz wykrzywił grymas, przyśpieszył oddech.

- To prawda, Rusija.

- NIET! - wrzasnął głośno - NIET! NIE ZROBISZ TAK JAK ON, NIE ZROBISZ!
Miał panikę w oczach.
Chorwacja westchnęła przenosząc wzrok na ścianę.
Iwan nie mógł złapać oddechu, z oczu leciały mu łzy.

- NIET! BOLISZ MNIE!

- ... Uspokój się… - mruknęła.

Wpadł w paniczny szloch po czym zaczął płakać jak dziecko. Jak małe dziecko, któremu zabrano zabawkę. Tylko, że ona była dla niego czymś więcej niż zabawką.

- Ja kochałem cię, bo ty mnie kochałaś... bo miałaś być przy mnie... ale niestety nawet jak odeszłaś to cię kochałem. A NIE CHCĘ. NIE CHCĘ CIĘ KOCHAĆ – krzyczał przez łzy.
Dziewczyna przełknęła ślinę.

- NIE CHCĘ TAKIEGO DRUGIEGO JAO. NIE CHCĘ KOCHAĆ. NIKOGO. NAWET MACEDONII. NAWET UKRAINY. NAWET VODKI. NIKOGO! – wrzasnął tak, że czuł ból każdej struny głosowej.
- I nie będę musiał się niczym martwić... – ściszył głos. Mówił teraz prawie szeptem a jego wyraz twarzy powoli wracała to psychicznej formy…
- I tak wszyscy będą jednością z Rosja... tak...już niedługo... – zaczął mówić do siebie jak obłąkany. Bo i taki był w tej chwili. Człowiek, który stracił drugą miłość. Czuł się oszukany. Znowu. Obiecała mu… Tak łatwo się na ludziach zawodził. Ale już tak nie będzie. Nie będzie kochać nikogo. NIKOGO!

Ale przecież cały świat go kocha, nieprawdaż? Może się wstydzą tego okazywać… Ah, przecież cóż to za wstyd, skoro WSZYSCY kochają Rosję i chcą być z nim JEDNOŚCIĄ?

Chorwacja wcisnęła się w kąt. Takiego Iwana jeszcze nigdy nie widziała. To było straszne… Tego się w nim bała zawsze. Nie umiał nad sobą panować…
Nagle wyciągnął kran i spojrzał na niego z uśmiechem.
- Witaj, towarzyszuu... ssstęsskniłeś sięęę? – syknął do niego z przymilnym uśmiechem po czym z całej siły rzucił go za siebie - NIE POTRZEBUJĘ CIĘ JUŻ!
Wpadł w furię. Wokół niego utoczyła się znana niektórym fioletowa aura. To promieniujące zło otaczało go z każdej strony… a on czuł wtedy w sobie siłę. Całą siłę świata.

W oczach Chorwacji pojawił się strach zmieszany z dużą dawką paniki.
Iwan wyciągnął z kieszeni rożne bronie, butelkę niekończącej się vodki i pierożki rzucając je po kolei gdzieś w głębię pokoju. Syczał przy tym coś do siebie pod nosem.
Po chwili przestał. Możliwe, że skończyły mu się zapasy w kieszeniach albo chęci. Schował twarz w dłoniach i skulił się wśród rozsypanych rzeczy.
W tym momencie dziewczyna zdobyła się na odwagę. Poczłapała do niego i tknęła go w ramię.

- Russia?

Lecz on się nie ruszył.

- ...Hej! RUSSIA.

- ...Idź – odpowiedział po chwili nie zmieniając pozycji.

- ...Jasne – potwierdziła i wyszła trzaskając za sobą drzwiami.

- NIET! – krzyknął za nią spanikowany.

- ...Hm? – zerknęła do środka.

- Usiądź tu – nakazał.

Usiadła. A on dalej leżąc przysunął się do niej tak aby dotykać jej czubkiem głowy.

- Boisz się? – spytał cicho.

-...Czego mam się bać?

- Mogę cię teraz zabić - od niechcenia machnął ręka w stronę usypanego niedawno stosiku broni. - Mogę też zrobić rożne inne rzeczy.

Przełknęła ślinę.
Iwan wyciągnął jedną rękę w bok aby chwycić jakiś leżący najbliżej nóż po czym zaczął go uważnie oglądać z każdej strony.
Chorwacja zdrętwiała.

- Podaj mi swoje dłonie.

Mimo przerażenia podała a on zacisnął jej ręce wokół rękojeści noża i przyłożył ostrze do swojego serca.

- C-Co ty robisz? – spytała ze strachem.

- Zabij mnie.

- Nie chcę cię zabić.

- Ale ja chcę abyś mnie zabiła. ZRÓB TO – rozkazał.

- A-Ale.

- Zrób. Może wtedy przestanę cię kochać. Może...

- Dobrze…
Powoli wbiła nóż w jego serce.

- Ah... Tak... dobrze... - zamknął oczy jakby z rozkoszy a jego oddech słabł z każdą chwilą…

Wbiła nóż na cały zasięg po czym go wyjęła. Spojrzała na niego jak westchnął delikatnie przy tym…
…i umarł.

Le ilustracja

Czymże była taka bezsensowna śmierć w obliczu innych, równie bezsensownych? Może jedynie małym przecinkiem w całym eseju jego życia.

Chorwacja odrzuciła nóż na bok. Spojrzała na krew wyciekającą z jego rany. Ogólnie cały Iwan wyglądał dosyć… żywo.

-...Coś z nim jest nie tak – powiedziała do siebie.

Nagle rzucił sie z rękoma na jej szyje z tym samym obłędem w oczach co wtedy

-...R-Rusija – zbladła.

Przestał ją dusić ale przejeżdża palcami po jej szyi. Dziewczyna znieruchomiała pod wpływem jego dotyku. Iwan zbliżył głowę i przejechał językiem po jej szyi. Westchnęła a on pocałował ją tam po czym przesunął się wyżej całując ją nachalnie w usta. Nie poruszyła się, niczym sparaliżowana. Zacisnęła tylko oczy.
Przerwał pocałunek i spojrzał jej w twarz.
- Ostatni raz… - szepnął. Przytaknęła głową.
Zbliżył ponownie swoje usta do niej.

Zamarła w bezruchu.
Odsunął się całkowicie od niej.
- Już – powiedział. – Już cię nie kocham – łza spłynęła mu po policzku ale uśmiechnął się słabo.

- ...Już? – wyprostowała się nadal blada.

- Da. Już koniec.
Wstał i usiadł na kanapie patrząc martwo przed siebie.

Usiadła na krześle w rogu sali.
Zamyślił się ale w głowie miał pustkę.

Zaczęła się bawić palcami.
Stara się na nią nie zerkać.
Spojrzała w okno.
Wstał i zaczął zbierać do kieszeni wszystko co wyrzucił, w tym nóż od własnej krwi.

- ...Eh, Litvanija... – mruknęła do siebie.

Skrzywił się słysząc to i usiadł na kanapie.
Zaczęła stukać palcami o parapet.

-...Chcesz pierożka? – spytał jak gdyby nigdy nic.

-... Podziękuję.

-...A kompociku?

- Nie, dziękuje.

- Na pewno?

- Da.

- Szkoda. ... A cukierka?

- ...Nie.

- Mam czekoladowe. Bardzo dobre.

- Nie chcę nic jeść.

- A pić?

- Też nie. Chyba, że wodę.

- Mam trochę... – wyciągnął z kieszeni mineralną w butelce. - Może być?

Pokiwała głową.

Podszedł i podał po czym wrócił na swoje miejsce.

- ...Dziękuje – upiła łyk wody.
Po chwili wahania wyciągnął cukierki i zaczął jeść.

- ...

- Może jednak chcesz cukierka? Są... – zamilkł.

- ...Dobrze, poproszę.

Podszedł więc znowu i podał jej paczuszkę.
- Weź sobie resztę – powiedział i wrócił na miejsce.
Wzięła jednego cukierka i odwinęła z papierka.

Wodzi wzrokiem po pokoju starając się na nią nie patrzeć.

Ugryzła kawałek.
Spojrzał na nią

Zjadła cały.
Patrzy dalej.

Odkłada papierek na stół.

Zauważa stół.
- O, stół – powiedział.
Wyciągnął ruską czapkę i ubrał ją.
Spojrzała na niego dziwnie.
Ściągnął czapkę i schował do kieszeni.

Spojrzała na niego jeszcze dziwniej.

- Coś nie tak? – spytał po chwili.
- Nie – odpowiedziała nadal się patrząc.

- Aha. Bo się tak dziwnie patrzysz… - stwierdził zaniepokojony. - Smakują cukierki? – dodał po chwili.

- Ymh. Smaczne.

- Bo z vodką – uśmiechnął się radośnie.

-...Z wódką?

- Da.

- .. Jasne.

- Nie, ciemne, bo czekoladowe.

- ...Rozumiem.
Uśmiechnął się.
Ah ta jego głupota…
- ...Taaak…

- Co tak? – spytał.

Przetarła oczy. Co za rozmowa…
- Zmęczona jesteś?

- Trochę… - przyznała.
- Odwieźć cię do domu?
- Nie… Sama pójdę.
- Odwiozę cię, bo znowu ci się coś stanie.

- Nic mi się nie stanie...

- Odwiozę cię – powiedział głosem nie uznającym sprzeciwu.

- ... Ja- Poradzę sobie sama.

- Odwiozę cię. Chodź – wstał.

-...Dobrze.

Wyszli na dwór. Iwan otworzył swój samochód i wsiadł do środka. Chorwacja spojrzała na s1)ój samochód stojący obok.
Odpalił silnik czekając aż wsiądzie.
W końcu wsiadła zerkając na niego.

- To twój? – skinął głową w kierunku samochodu stojącego obok.

- Da.

- To daj kluczyki do niego, potem ci go odwiozę.

- Po prostu przyjadę po niego jutro. Jedźmy już – przetarła twarz.

- ...No dobrze.
Odwiózł ją pod dom w milczeniu. Gdy już są u celu, pożegnała się z nim krótkim machnięciem ręki i wysiadła z samochodu.
Odmachał jej patrząc jak znika w drzwiach.

_________________________________
by Chwastka [Chorwacja] & Kat [Rosja]
Edycja - Kat
Chorwacja (c) - Chwastka
Rosja (c) - pan H.

niedziela, 1 lipca 2012

4# [bez tytułu] [DRAMA] [Laos - Kambodża]


To był kolejny nawet spokojny dzień. Arun mając troszkę wolnego czasu postanowiła wybrać się do CB, czyli miejsca, w którym swój wolny czas marnowały wszystkie państwa. Można by to nazwać bardziej domem publicznym, bo był to najzwyklejszy dom, w którym każdy robił co chciał. Kambodża weszła do salonu i przywitała się ze wszystkimi po czym zauważyła swojego ukochanego braciszka, Laosa.
- Lao! – podbiegła do niego. Chłopak przytulił ją mocno i uśmiechnął się.
- Siostrzyczka!
Kambi przyjrzała się mu uważnie. Wyglądał jakoś tak… nowocześnie. Miał na sobie jakiś amerykański T-shirt a z kieszeni wystawał mu iPod.
- Coś się stało? – spytał.
- Wyglądasz… inaczej.
- Tylko tyle mi powiesz? – spytał z  przekornym uśmiechem.
- Uh… - przyglądała mu się dalej. Może to tylko przez te ubrania, ale Kambi miała wrażenie, że zmieniło się coś jeszcze.
- I wiesz, od teraz jestem kapitalistą – pochwalił się. Spojrzała na niego.
- No co, nie cieszysz się, że braciszek zmienił ustrój? – spytał.
A Arun spojrzała na niego brązowymi oczkami i rozpłakała się. Ze szczęścia.
- Naprawdę? – spytała tuląc się do niego.
- Jasne – odpowiedział szczerząc się. – Aż tak się cieszysz?
- Tak, to takie wspaniałe, że porzuciłeś komunę – wylewała potoki łez w jego bluzkę.
- Ah, siostrzyczko… - poklepał ją po główce i dał pstryczka w nos. – Chcesz kawę?
- Poproszę – uśmiechnęła się ocierając łzy. Była naprawdę szczęśliwa.
Poszli więc do kuchni. Kambi dalej wpatrywała się w niego z radością w oczach, a on robił kawę.
- Tak w ogóle to tęskniłem – zaczął jakąś rozmowę wstawiając wodę.
- Ja też, i to bardzo.
- To czemu nie przychodziłaś tutaj częściej? – udał, że zaraz się rozpłacze.
- Musiałam pracować…
- E tam, praca poczeka – machnął ręką po czym wsypał kawę do kubków.
- Wiesz, chciałabym szybciej rozminować kraj…
- Ah, rozminowywanie, no tak, to tego lepiej nie przekładać – przyznał jej rację zalewając wodę do kubków. Dodał też mleka i cukru. Tonę cukru. Kochał cukier w kawie, a skoro tutaj było wszystko za darmo to czemu miałby sobie żałować? Zerknął na siostrę. Idealnie. Skupiona była właśnie na jakiejś akcji w salonie. Z zaciekawieniem patrzyła w stronę drzwi. Lao wziął pojemnik stojący obok cukierniczki i dosypał jej trochę trucizny.
- Kawa gotowa – uśmiechnął się i wręczył jej kubek.
- Dziękuję – upiła spory łyk. Nie ma to jak dobra, słodka kawka…
- Myślałem o tym aby polepszyć stosunki z Europą – powiedział i począł siorbać swoją kawę.
- Z Europą… Wiesz, to właściwie dobry pomysł… - zamyśliła się dalej pijąc.
- Pieprzyć uprzedzenia, jeśli zbliżymy się do Europy, możemy mieć z tego same korzyści, towarzyszko.
- …Lao, powiedziałeś „towarzyszko”.
- Ah… Tak mi się jakoś wymsknęło… - skarcił siebie w duchu.
- Spokojnie, rozumiem. Przecież skoro tyle lat tak mówiłeś to tak nagle się odzwyczaisz – uśmiechnęła się uroczo. Lao też się uśmiechnął. Nawet nie musiał się bać, że wpadnie. Kambi zawsze go sama tłumaczyła.
- Dokładnie tak, towarzyszko – odpowiedział i skinął głową.
- …Ale mógłbyś chyba nad tym panować jakoś, co? – mruknęła już nie tak miło.
- Bo co?
- Bo wszystko – burknęła odstawiając kubek na bok. Trucizna zaczęła działać. Wprawdzie nie wyrządziła jej szkód fizycznych, lecz poprzestawiała jej troszkę w głowie.
- A wiesz co? Tak naprawdę to nie mam zamiaru zrywać z komuną – powiedział zły. Zauważył, że działanie trucizny się zaczęło. Sama by nigdy tak szybko nie zmieniła nastroju.
- I dobrze, kurwa, rób co chcesz, nie mam zamiaru zawracać sobie tobą głowy – odwróciła się i ruszyła w stronę wyjścia do salonu.
- Lepiej zajmij się sobą.
- Wiesz co? Ja ci powiem, że mnie to kojarzą a nie jak ciebie. „Laos? Co to jest Laos? Jakiś gatunek robaka?” – zatrzymała się, odwróciła i spojrzała na niego z wyższością.
- Ciebie to kojarzą tylko z Pol Potem i biednymi dziećmi, gratuluję – warknął, ukrywając to, że zabolała go jej wypowiedź.
- Idioto, a o Angkor Wat zapomniałeś?
- Angkor Wat? Nie bądź śmieszna. Co tam jakaś rozwalona wioseczka w porównaniu z jaskinią Tham Kong Lo, Tan Fan, Tat Yuang, Khon Phapheng czy Pałacem Królewskim w Luang Prabang? – zaśmiał się.
- Tylko tyle? To masz mało tych swoich „zabytków”. I nawet nie wiesz, że Angkor Wat to tylko największa perła w całym naszyjniku.
- A ty nie wiesz, że ten naszyjnik można łatwo przerwać – zbliżył się do niej bardzo blisko patrząc jej w oczy, ni to z nienawiścią, ni to z miłością.
Arun wbijała w niego swoje wściekłe spojrzenie i odsunęła się pod ścianę. Lao jednak podszedł znowu i chwycił ją za szyję.
- No co? Nie możesz pogodzić się z tym, że nigdy nie będę cię kochał tak samo jak Wietnam? – syknął.
- Mam cholernie głęboko gdzieś, co będziesz robił z tą chińską suką – odepchnęła go.
- Coś wulgarnie się wyrażacie, towarzyszko – wbił jej kolano w brzuch.
- Spadaj – zabijała go wzrokiem.
- No to do widzenia, siostrzyczko – uderzył ją w głowę i wbił nóż w brzuch.
- Cholerny gówniarz… - syknęła opadając na podłogę.
***
Obudziła się po krótkiej chwili. Pamiętała tylko większą część kłótni ale koniec… Widząc krew na podłodze i ubraniach domyśliła się co zaszło. Zerknęła tylko na Laosa zajętego czymś innym i uciekła niczym ninja.
***
Na drugi dzień Kambodża ponownie odwiedziła CB. Wiedziała, że spotka tam brata a wczorajszej sprawy nie można było zostawić bez zakończenia. Usiadła na taborecie w roku sali i obserwowała ludzi. Laos rozmawiał gdzieś z Birmą. Po chwili jednak zauważył ją i podszedł trochę.
- Kambi… Możemy porozmawiać? – spytał lekko zakłopotany. Arun skinęła tylko głową i podeszła bliżej.
- Tak sobie myślałem i… Chyba nic…
- Rozumiem – przerwała mu. – Nie możemy spędzać ze sobą czasu. Nic z tego dobrego nie wyniknie.
- Dokładnie… - spojrzał gdzieś na bok. – No to cześć.
- Żegnaj – odpowiedziała bez emocji w głosie i wrócili oboje do swoich poprzednich zajęć.
***
Mijały lata. Stosunki między Kambodżą i Laosem były neutralne, z wyraźnym dystansem. Jednak do Arun uśmiechnęło się szczęście. Poprzez wcześniejszą znajomość z Sealandem, zaczęła utrzymywać stosunki z Anglią co z kolei przyczyniło się do kontaktów z Francją, Hiszpanią, Niemcami i Ameryką. Kambodża zaczęła się szybko rozwijać, nie raz porównywano ją do Japonii, aż w końcu mówiono, że to kolejny świetny wiek Kambodży równy z okresem angorskim. Nikogo nie zdziwiło, gdy po 20 latach Arun zasiadła w elitarnej grupie G8. Turyści z całego kraju przyjeżdżali do niej na wypoczynek, jej rolnictwo było na bardzo wysokim poziomie tak samo jak przemysł włókienniczy, chemiczny i nie tylko. Tak jak można było kupić gadżety z flagą amerykańską, brytyjską czy włoską, tak i długopisy oraz wszelkie inne pierdółki z khmerską flagą widniały na każdym rogu. Ludzie powoli przywykli do jej wszechobecności. Arun często udzielała się społecznie, nazywano ją „damą z Azji”. Różne państwa często przyjeżdżały w odwiedziny do niej słysząc o jej wspaniałej gościnności. Tylko widok z jednego jej okna wprawiał ich w zakłopotanie…
- A oni tam tak egzystują dalej… - bardziej stwierdził niż zapytał Francja, przebywając u Arun na herbatce.
- To nie jest temat do rozmowy… - odparła smętnie nawet nie zerkając w stronę okna. Ludzie często zastanawiali się jak tak potężny kraj jak Kambodża może sąsiadować z takimi biednymi państwami jak Laos i Wietnam… Właściwie to nie państwami… W 2020 roku Laos i Wietnam stali się rejonami autonomicznymi Chińskiej Republiki Ludowej. Były to dwa mizerne kraiki, które utrzymywały się tylko dzięki „łasce” Chin…
Naprawdę, wiele się zmieniło. Wszyscy myśleli, że Kambi musi czuć się szczęśliwa ze swojego „awansu” społecznego… Nie wiedzieli jednak, iż od tamtej kłótni Arun nie uśmiechnęła się szczerze ani razu..
***
- Towarzysze, mogę wam już źdradzić moją tajemnicię, aru – uśmiechnął się Yao spoglądając na rodzeństwo. Wietnam i Laos siedzieli na piekielnie twardych krzesłach w jego gabinecie przesiąkniętym zapachem opium i czegoś co kojarzyło się z oceanem. – Otóż planuję podbić Kambodżę, aru!
- O… - nihilistycznie odparła Wietnam i podniosła na niego swoje oczy kompletnie pozbawione jakiejkolwiek iskry życia.
- Rozumiem, towarzyszu. To bardzo wielki plan, czy aby to nie zaszkodzi naszej gospodarce? – spytał uprzejmie Laos, również bez wielkich emocji.
- O to już się nie bójcie, aru – uśmiechnął się Chińczyk tryskając radością. – Ściegółowe plany dośtaniecie od siefa, aru.
***
- Siostro…? – Laos podszedł do Wiet, która stała kilka kroków przed głównodowodzącym jej wojsk.
- Tak? – nawet na niego nie spojrzała.
- Myślałem o tym… i nie chcę walczyć z Kambodżą… - chwycił ją za rękę. Zerknęła na niego i pogłaskała go czule po policzku.
- Nie wymyślaj teraz głupot. Zaraz idziemy walczyć.
- Wiem. I będę walczył. Ale nie z nią. Chcę walczyć o niepodległość…
- Dara, to niemożliwe. Nie masz z nim szans… - umilkła widząc Yao idącego w ich stronę. Za nim stało całe chińskie wojsko w pełnej okazałości. Chiny dalej był jednym z najlepiej uzbrojonych państw.
- Witajcie, towarzysze, widzę, że wasze wojska gotowe, aru – uśmiechnął się po swojemu.
- Tak. Gotowe. Jednak nie będę walczył z Kambodżą – powiedział pewnie Lao.
- Nie? – Chińczyk spojrzał na niego zbity z tropu.
- Nie. Chcę walczyć z tobą o swoją niepodległość.
- Ah, Lao, Lao… - uśmiechnął się złośliwie Yao po czym zerknął na Wietnamkę – A ty? Też sobie coś ubzdurałaś?
Dziewczyna nie odezwała się. Chiny objął ja i pocałował namiętnie po czym zwrócił się do Laosa.
- Twoja siostrzyczka grzeczna jak zawsze, a ty?
Lao przełknął tylko ślinę nie patrząc na nich.
- Wiet… Będziesz ze mną walczyła? – spytał siostry z nadzieją. – Czy… przeciwko mnie? – dodał.
- …Nie. Nie będę walczyła w ogóle. Nie będę się w to mieszała – odwróciła się i dała rozkaz wycofania swoich wojsk po czym odeszła nawet na nich nie patrząc.
- Oh, biedny Dara musi walczyć sam, aru… - Yao stanął na palcach ogarniając wzrokiem mizerny oddział Laosa.
- I tak cię pokonam… - syknął.
- No ja nie jeśtem taki pewny, aru… - miał coś dodać jeszcze ale usłyszeli, że ktoś się zbliża. Yao odwrócił się i spojrzał na Koreę Północną, który dumnie kroczył w ich stronę z długim warkoczem powiewającym na wietrze.
- Towarzysze, witajcie – zasalutował.
Yao spojrzał na Laosa uśmiechając się zwycięsko.
- No i co? Naprawdę myślisz, że wygrasz? Czyżbym nic nie wspominał o tym, że towarzysz Północ mnie wspomoże w tej misji?
Koreańczyk spojrzał na Chiny i na Laosa zbity z tropu.
- A więc, towarzyszu – Yao zwrócił się do Północa – otóż musimy lekko źmienić plany, aru. Nie będziemy walczyć z Kambodżą, lecz z Laosem, który chcie walczyć o niepodległość, aru!
- Rozumiem – odparł z powagą Koreańczyk.
Lao na początku przestraszył się nadejścia Północy, lecz po chwili zebrał się w sobie. Będzie z nimi walczyć choćby miał zginąć. Nawet jeśli nie o niepodległość to o bezpieczeństwo dla Kambi…
***
Walka trwała. Laotańskie wojsko ginęło w przerażającym tempie, chociaż przeciwko nim używane były najsłabsze bronie Chińczyków i Koreańczyków.
- Giń, zdrajco, aru – powiedział Yao celując zwykłym pistoletem do zakrwawionego Laosa, który ledwo stał na nogach.
***
- Podobno Chiny i Korea Północna walczą z Laosem. Nikt nie wie czemu do tego doszło – poinformowała sekretarka Kambodżę. – Może trzeba… - urwała widząc jak Arun pospiesznie lecz spokojnie opuszcza pomieszczenie.
***
Padł strzał.
Laos szybko zebrał wszystkie myśli aby zorientować się gdzie go trafił Chińczyk. Na pewno nie w głowę, bo jeszcze myślał, tak więc-…
Matko jedyna.
Dara spojrzał przed siebie. Jego twarz dzieliły zaledwie centymetry od chłodnej twarzy Kambodży. Zamrugał kilka razy oczami. Jego mózg zaczął nagle szybciej pracować. Zorientował się, że jakimś cudem to nie on oberwał lecz ona. Krew wąskim strumieniem sączyła się z jej ramienia.
- A kogo my tu mamy? – spytał retorycznie Yao udając, że wcale nie jest zaskoczony jej pojawieniem się.
- Chiny, nakazuję ci schować wojska do swojej nory, chyba, że chcesz mieć przechlapane u wszystkich bardziej niż jest – powiedziała odwracając się w jego stronę.
Yao opuścił rękę z pistoletem i skinął na Koreańczyka walczącego w pobliżu.
- Idziemy – dał rozkaz i wycofali swoje wojska. Nie mógł się jej sprzeciwić, zagroziłoby to jego gospodarce, w końcu była jednym z najbardziej wpływowych państw na świecie. Gdyby jednak Laos nie ubzdurał sobie walki o niepodległość, napadliby ją z zaskoczenia i musiałaby skapitulować. A to tylko umocniłoby jego pozycję. Zaczęliby się go bać… Tak jak Rosję… Tego cieniasa, który całkowicie skończył z komuną. Yao czasami się zastanawiał jak mógł się zadawać kiedyś z kimś takim…
***
Arun zaniosła Laosa na rekach do swojego domu. Chciała zająć się nim sama, w szpitalu jeszcze by coś zrobili nie tak… Ale właściwie to czemu to zrobiła? Czyżby jednak jej poczucie obowiązku dawało się we znaki?
Gdy tylko go obandażowała, położyła do swojego łóżka i przykryła kołdrą. Stracił przytomność w połowie drogi do jej domu. Usiadła na krześle obok łóżka i patrząc jak on śpi, zaczęła nucić jakąś starą khmerską pieśń… Tą samą, którą nuciła mu zawsze przed snem…

Dara otworzył oczy i poczuł ból w różnych częściach ciała. Zaraz potem gwałtownie podniósł się i rozejrzał. To wyglądało jak dom Kambi…. Tak, to jest dom Kambi, stwierdził widząc ją siedzącą na krześle obok. Zasnęła siedząc tak i pewnie było jej strasznie niewygodnie, pomyślał. Wstał, z bólem wziął ją na ręce i położył do łóżka po czym przykrył kołdrą. Niech się dobrze wyśpi, w końcu zasłużyła…
Na chwilkę położył się obok niej. Obserwował jak śpi, po czym delikatnie począł wysuwać się z łóżka. Nagle tworzyła jedno oko i chwyciła go za ramię.
- Zostań, braciszku… - szepnęła.
Lao ze zdziwienia otworzył szeroko buzię. Pierwszy raz nazwała go braciszkiem od 20 lat. Rozmawiali w sprawach służbowych kilka razy ale zazwyczaj nazywała go po prostu Laosem… Uśmiechnął się rozczulony.
- Siostrzyczko… - położył się znowu obok niej, a ona chwyciła go za rękę, zamknęła oczy i zasnęła ponownie.
***
Laos ziewnął i ogarnął otoczenie. Dalej był w pokoju siostry jednak był już dzień a jej nie było. Wstał i poszedł do salonu. Stała tam, w drzwiach tarasowych i patrzyła na Angkor Wat. Lao musiał przyznać, że miała naprawdę niezły widoczek.
- Fajny krajobraz, siostra… - podszedł do niej.
- Chcesz coś zjeść? – spytała obojętnie.
- Chyba tak… Poproszę – odpowiedział grzecznie oglądając się w lustrze stojącym obok. Chyba po nocy znacznie mu się polepszyło. Spojrzał na Kambi robiącą mu śniadanie. Była taka… inna. To nie była ta sama osoba. Wyglądała trochę jak ukrywający swoje emocje Japonia połączony z tym chłodnym dystansem Północa. To nie była dobra mieszanka.
W końcu położyła miseczkę z jedzeniem na stole.
- Smacznego – mruknęła obojętnie opierając się o blat.
- A ty nie jesz? – spytał zasiadając do stołu.
- …Nie.
- Jadłaś już.
- …Nie twoja sprawa.
Spojrzał na nią uważnie. Była chyba drobniejsza niż wtedy… Chociaż to dziwne, bo wcześniej często chodziła głodna a teraz miała wszystko co chciała…
- A nie jesteś głodna?
Kambi westchnęła. On zaczynał być irytujący.
- Nie, nie jestem. Jedz już.
Coś było nie tak. Ona jadła zawsze. Lubiła jeść. Lao wstał od stołu i podszedł do niej. Wsadził jej rękę pod bluzkę.
- Głodzisz się – stwierdził z goryczą czując palcami każde jej żebro z osobna.
- Nie twój interes – mruknęła wyszarpując się. – Jedz.
Lao usiadł przy stole ponownie. Nawet nie było widać po niej tego, że chodziła wygłodzona. Było mu żal siostrzyczki. Intensywnie myślał o przyczynie jej głodówki, wolał nie pytać.
- Nie będę jeść, póki ty nie zjesz.
Arun wywróciła oczami po czym zrobiła kolejną porcję śniadania i usiadła wraz z nim przy stole.
- Czekam – powiedział patrząc jak Kambi bawi się pałeczkami w misce. Spojrzała na niego karcąco i zjadła trochę… A potem jeszcze trochę i znowu… Lao mógł teraz spokojnie zacząć swoją porcję.

Gdy już zjedli, Laos postanowił trochę odwdzięczyć się siostrzyczce za okazane łaski i pozmywał naczynia.
- Chcesz kawę? – spytała podchodząc do ekspresu.
- …Nie, dziękuję – odparł smętnie.
- Nie? – spojrzała na niego zdziwiona. – Przecież ty kochasz kawę.
- No ale… tak jakoś… - mruczał pod nosem jakieś wymówki. Nie mógł jej przecież powiedzieć, że kawa kojarzy mu się z dniem kłótni, która ich na dobre podzieliła, i której był prowokatorem… W końcu, gdyby nie dodawał trucizny, wszystko skończyłoby się dobrze…
- Widzę, że kręcisz. Powiedz czemu nie chcesz.
- Bo, widzisz… - zaczął. W końcu kiedyś musiał jej powiedzieć prawdę. Najwyżej go zabije… Przełknął ślinę i dokończył – Pamiętasz naszą kłótnię? Tą 20 lat temu? Ja… dosypałem ci wtedy do kawy truciznę, która zadziałała na twoją psychikę i stałaś się agresywna… Przepraszam…
Cały czas patrzył w dół. Bał się reakcji siostry.
A Kambi słuchała tego ze zdziwieniem. A więc to nie była jej wina. Cały czas obwiniała siebie o wszystko co zaszło. Nie mogła spać przez to… A tu się okazuje, że to braciszek ją wykiwał…
- Kiedyś mówiłeś, że jesteś podobny do Taśka a ja przeczyłam – zaczęła przybierając swój chłodny wyraz twarzy. Teraz jednak muszę przyznać ci rację – skończyła wyciągając nagle ze spodni pistolet. Lao wystraszył się. Liczył się z tym, że może go zabić ale zawsze miał taka małą nadzieję, że tego nie zrobi…
- T-teraz… Zabijesz mnie?
- Nie.
Odwróciła się i poszła w głąb mieszkania.
- E.. Kambi? – Lao poleciał za nią zdziwiony. – Gdzie idziesz?
- Do Wietnamu.
- …Co? Ale po co!? – zaczynał panikować dorównując jej kroku.
- Zabiję ją – zerknęła na niego otwierając drzwi do kolejnego pomieszczenia i idąc dalej.
- Ale ona nic nie zrobiła! – szedł ciągle za nią rozglądając się wokoło. Nagle w zasięg wzroku wpadł mu pięknie wyeksponowany strój tancerki Apsar.
- Uaaa… Super, tańczysz w tym? – zatrzymał się na chwilkę. Arun znowu spojrzała na niego.
- Ja nie tańczę.
I przeszła przez kolejne drzwi. Lao począł ją znowu doganiać. Jak to nie tańczy? To do niej takie niepodobne… Co ja zrobiłem, pomyślał, obwiniając się o wszystko.
- Ale… Kambi… Po co do niej idziesz?
- Mówiłam ci . Zabić ją.
- Ale czemu ją?! – złapał ją za ramię. Odwróciła się i odepchnęła go.
- Jak cie zabiję to po chwili ożyjesz i po wszystkim. A jeśli zabiję ją to nawet jeśli ożyje, to ty i tak będziesz cierpiał.
- Nie… - jęknął. Wiedział, że Wiet będzie żyła ale była taka słaba… Coś takiego naprawdę mogło ją zmieść z powierzchni Ziemi. – Nie rób tego… - upadł na kolana z bezradności i zaczął szlochać. – Nie rób…
Spojrzała na niego z obojętnością, może z lekką pogardą. Czy jej życie naprawdę musiało się tak komplikować? Wolała żyć jak dawniej… Może nawet i z Wiet u boku ale przynajmniej w dobrych relacjach z bratem… Ale z drugiej strony gdyby nie ta kłótnia to nigdy nie zaszłaby tak daleko…
Spojrzała na niego znowu. Wpatrywał się w nią błagalnie, cały zalany łzami. Nigdy jej nie pokocha, nigdy… Ale ona niestety kochała go zbyt mocno. Przez te wszystkie lata obwiniała się o to, że zerwali kontakt, że to przez nią Lao skończył u Chińczyka… I te ciągłe wyrzuty sumienia, że pomimo swojego bogactwa nie wsparła braciszka jeszcze ani razu… Swojego ukochanego, jedynego braciszka…
- Przepraszam, zrób co chcesz… Możesz mnie wziąć i będę dla ciebie pracował… Albo nie. Zostaw mnie u Yao, gorzej i tak być nie może… Ale nie zabijaj jej… Ona może tego nie przeżyć… Zrozum… - jęczał trzymając ją za nogawki i dławiąc się własnymi łzami.
A Kambi… Nie wiedziała co zrobić. Naprawdę nie wiedziała. Uklękła tylko aby być na równym poziomie z nim i szepnęła:
- Teraz już chyba wiesz, co ja do ciebie czuję od zawsze… Oddałabym wszystko, żeby nie stała się tobie najmniejsza krzywda… Ale jestem pieprzoną egoistką i nie pomogłam ci ani razu od tamtego dnia…
- Arun… - szepnął nie wiedząc co innego mógłby powiedzieć. Kambi była z nim zawsze. Nawet kiedy on był komunistą a ona nie. Wybaczała mu wszystko… Ah, czemu jej właściwie podał tamtą truciznę? Chciał ją podręczyć tylko dlatego, że miała inne poglądy? Zbliżył swoją twarz do niej ale wtedy ona wstała.
- Idź. Idź do niej – otworzyła drzwi, które prowadziły prosto na wschód. Ale on nawet się nie ruszył.
- Idź już – warknęła nieco gwałtowniej. A on dalej się nie ruszał. Kambi przeklnęła pod nosem i wyszła szybko na zewnątrz. Nie poszła jednak prosto, lecz skręciła w bok. Po chwili zaczęła biec przed siebie.

Laos po chwili wyszedł też na dwór i rozejrzał się. Gdzie ona mogła pójść… Angkor Wat, no tak. Dara szybko obszedł dom aż w końcu znalazł właściwy kierunek i zaczął biec. Świątynia znajdowała się trochę daleko i w miarę jak się do niej zbliżał, wątpił, że ją tam znajdzie. Zmęczony był okropnie, niemożliwe aby ona tam pobiegła, to za daleko. Może jednak poszła w inne miejsce… Ale nie. To musiało być tam. W końcu ona była teraz o wiele silniejsza od niego. Zaczął biec i przeklinać pod nosem, gdy po raz kolejny potknął się o własne nogi. Nie miał siły… Ale już widział ruiny… Były tak blisko… Z daleka rozpoznał sylwetki mnichów w pomarańczowych szatach. Jakaś grupka turystów właśnie przyjechała zwiedzać… Ale gdzie jest Arun? Biegł dalej przed siebie mijając wszystko i wszystkich. Przebiegł cały kompleks świątynny i już chciał wracać, kiedy dojrzał ją. Stała w pomieszczeniu, do którego nie można było wchodzić, bo groziło zawaleniem. Budynek ten kiedyś miał funkcje mieszkalne… Laos doskonale go pamiętał. To tutaj mieszkał jak był mały.
- Arun… - powiedział tak aby go zauważyła. Jednak ona stała dalej przodem do ściany a bokiem do niego. Lao spojrzał na taśmy zabezpieczające przed wejściem tam. – Kambi, wyjdź lepiej stąd… To się może zawalić…
Spojrzał na nią.
Wyraźnie widział jak wyciągnęła jakąś cegłę ze ściany. Obróciła się do niego tyłem i rzuciła cegłą w inną ścianę, która zachwiała się niebezpiecznie.
- Kambi! – wrzasnął patrząc jak ruiny budynku powoli się zawalały. Chciał już przejść przez taśmy, kiedy ona nagle odwróciła się. Zastygł w miejscu na widok jej twarzy pełnej łez.
Jednak po chwili uśmiechnęła się do niego. Był to uroczy uśmiech, pełen miłości.
I wtedy budynek zawalił się.
***
- Ku zdziwieniu wszystkich, Kambodża upadła z powodu wewnętrznego kryzysu. Nikt nie wie jak do końca do tego doszło – mówiła prezenterka w telewizji. Wietnam wyłączyła telewizor i spojrzała na Laosa siedzącego na tarasie. Od wczoraj nie odezwał się do nikogo ani słowem a w dłoniach trzymał spinkę w kształcie kwiatu… Podarunek, który dał kiedyś swojej ukochanej siostrzyczce…
______________________________________________________________________________
Akcja wstępu - Turcyj, Kat
Tekst - Kat
Laos (c) - Turcyj
Kambodża (c) - Kat