LISTA STRON

|SŁOWO WSTĘPU|

Witam szanownego czytelnika w swoich skromnych progach.
Zapraszam do zapoznania się ze spisem mojej "twórczości" i wybraniem odpowiadającej sobie pozycji.
W razie problemów zapraszam do zakładki "Bohaterowie".
Życzę miłej lektury!

PS Będę wdzięczna za wszelkie komentarze~!

|Statystyka, co mnie na duchu wcale nie podnosi ani nic|

sobota, 25 marca 2017

Tom Marlboro Lidl i Komnata Tajemnic z Kamieniem Filozoficznym

Padły pomysły, a ja spróbowałam coś napisać, ale to już nie wyszło takie śmieszne. Nie podoba mi się zakończenie.
Krótki opis bohaterów dla kontekstu:
Są to postacie z Mortisa, uczniowie Hogwartu, przedstawieni w nieco innej wersji.
Ururu Marquez - mój misiu, siwe włoski, miodowe oczki, Ślizgon, autystyczny naukowiec, zaginator czasoprzestrzeni.
Cyril Carter - młodszy o 2 lata kolega, Puchon, główny rozrabiaka Hogwartu, młody Batman.
Zack Raven - niewidomy Gryfon o uroczej buźce i kasztanowych falowanych włosach, właściwie znalazł się tu z przypadku, bo jest porządnym chłopcem.
Gabriel Foks - niby się znał z Markizem z drużyny, ale go nie lubił, Krukon, niemal białe włoski długości sięgające do podbródka, animag, raczej nie broi, ale życie.




 listopad, 1942rok, Szkoła Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie

    Niewielu potrafiło tyle, co on. Niewielu było w stanie myśleć o rzeczach, jakie przechodziły przez głowę tego piątoklasisty. W starannie ułożonej fryzurze ciemnych włosów odbijały się refleksy spowodowane światłem świec zwieszających się przy kamiennych ścianach zamku. Było już po ciszy nocnej, lecz widok spacerującego chłopca nie budził niczyich zastrzeżeń. Był prefektem, zapewne przeprowadzał wieczorny obchód. Zawsze na swoim miejscu, zawsze wywiązujący się z obowiązków. Maska, którą przybrał, była idealna. Znany, lubiany, szanowany i doceniany. A może jednak niedoceniany? Nikt nie spodziewał się przecież po nim takich rzeczy, jakie krążyły w jego umyśle, domagając się ujścia. Ślizgon miał swoje ambicje, które półsłówkami wynurzał na świat rzeczywistości tak, żeby nie raziły swoim okrucieństwem. Teraz nie byłoby to wskazane, ale w przyszłości... Kto wie.
Chłopak skręcił, wchodząc do pomieszczenia, w jakim jeszcze ani razu nie dane mu było przebywać. Łazienka dziewcząt. Nie różniła się wiele od tej męskiej. Obszedł stojącą na środku walcowatą konstrukcję, wokół której ustawione były umywalki z lustrami. Wzrok miał spuszczony na wysokość kranów. W końcu dostrzegł znak. Symbol, którym oznaczone były rzeczy związane z legendarną Komnatą Tajemnic. Ślizgon był zafascynowany myślą o tym, że gdzieś pod szkołą mieszka niebezpieczna bestia, będąca zwierzątkiem wyhodowanym przez samego Slytherina do zabijania szlam. Z super tajnych książek dowiedział się, jak dostać się do Komnaty, a także w jaki sposób zapanować nad bazyliszkiem. Wysyczał hasło do zlewu, ten zaś wsunął się w konstrukcję i zsunął w dół, ukazując chłopcu tunel prowadzący w dół. Odpaliwszy Lumos na różdżce, skoczył w dół niczym Alicja do Krainy Czarów. Zjazd nie był przyjemny i potłukł sobie trochę pupcię. Wstał. Poświecił światłem. Był w jakimś pomieszczeniu, które było chyba dopiero przedsionkiem, gdyż przed nim znajdowały się wielkie wrota zamknięte na węże. Szepnął im znowu miłe słówko, a one zsunęły się z drzwi i otworzyły okrągłe przejście. Zafascynowany chłopak wszedł do korytarza. Posadzka była ze szlifowanego kamienia, zaś po obu bokach znajdowała się jakby fosa, oddzielająca go od ścian, z których wystawały potężne rzeźby otwartych paszczy węży. Ogólnie wszędzie było czuć wilgoć, jak to w lochach. Z sufitu chyba kapało. Szedł do przodu, widząc z daleka znaną już z książek płaskorzeźbę brodatego mężczyzny. Niektóre źródła podawały, że to podobizna samego Slytherina, inne, że to ojciec loszki z loga Starbucksa. Ale właściwie te informacje nie były sprzeczne ze sobą, prawda? Okrągłe pomieszczenie z płaskorzeźbą powiększało się w jego oczach, lecz coraz mniej wpasowywało się w klimat opuszczonego na tysiąc lat lochu. Na podłodze był jakiś dywan, po bokach ustawiono regały wypełnione książkami, stały tam też fotele i stoliki. Chłopak niemal wystraszył się zapachu herbaty, jaki dotarł do jego nosa. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że w fotelach odwróconych do niego tyłem, siedzieli ludzie.
    — Zack, weź zobacz kto przyszedł — rozległ się leniwy głos.
    — Jestem Tom — odezwał się chłopak od razu. — Tom Ma... — przerwał jednak, onieśmielony tym, że fotel poruszył się. Był zwykłym fotelem wypoczynkowym, ale odwrócił się, zapewne z powodu użycia magii. Siedział na nim mężczyzna o srebrnych włosach, lecz z całą pewnością nie był stary. Biła z niego jakaś młodość, jakby byli rówieśnikami. Zdradzało go tylko spojrzenie, niemożliwie przenikliwe, zawierające w sobie jakieś doświadczenie i tajemnicę.
    — Co tutaj robisz? — spytał srebrnowłosy świszczącym głosem.
    — Chciałem oswoić bazyliszka — odpowiedział Tom, rozglądając się. Siedzący przy najszerszym stole mężczyzna parsknął śmiechem. Ten rozmawiający ze Ślizgonem przybrał natomiast niezwykle poważny wyraz twarzy.
    — Spójrz na podłogę.
    Tom spuścił niespokojnie wzrok. Dywan. Co w nim było takiego niezwykłego? Jednak po chwili patrzenia dostrzegł, że to, co uważał za misterne sploty, było wężową łuską. Wybałuszył oczy zastanawiając się, czy tak naprawdę skończył słynny bazyliszek.
    — Ale... jak?
    — Zabiłem go — odpowiedział siwowłosy wpatrując się martwo w jakiś punkt.
Wtem obok Toma przebiegł lis z płaskim kwadratowym pudełkiem w pysku.
    — Mam wrażenie, że to była jego wina. — Sowie spojrzenie zatrzymało się na wyblakłym lisie, który nagle zamienił się w jasnowłosego młodego mężczyznę.
    — Hej, ale to nie byłem ja — mruknął pretensjonalnie wyciągając pudełko z ust. — Przyniosłem pizzę.
Mężczyzna, który wcześniej parsknął śmiechem rzucił się na pizzę. Tom poczuł woń kurczaka i ananasa. Hawajska. Poczuł się jeszcze bardziej zagrożony.
    — Poza tym — ciągnął lisi towarzysz — to nie ty go przecież zabiłeś.
    — Jak tego dokonaliście? — wtrącił się Tom.
    — To było proste. Nasłaliśmy na niego Zack'a — srebrnowłosy ruchem ręki odwrócił fotel stojący obok. Siedział na nim mężczyzna spoglądający pustym wzrokiem przed siebie. Jego dłonie poruszały się lekko, zapewne sterując unoszącym się w powietrzu zielonym szalikiem, który tworzył się magicznie na drutach. Sam czarownik miał na sobie sweter w tym samym kolorze z wyszytym srebrnym napisem "Gryffindor". Tom odczuł konsternację.
    — Ale on jest ślepy — stwierdził.
    — Ma echolokację — wyjaśnił srebrnowłosy. — Zazwyczaj stał na czatach i patrzył czy nikt nie idzie, ale tym razem stwierdziłem, że spełni główną rolę w przygodzie.
    — Skoro bazyliszek nie żyje... a wy chyba już nie jesteście uczniami... to co tu robicie?
    Sowiooki zamrugał.
    — Siedzimy — uśmiechnął się słodko i niewinnie. Chłopiec zawstydził się. Zerknął na jedzących pizzę, na ślepca, po czym powrócił wzrokiem na srebrnowłosego. W głowie pojawił mu się pewien plan.
    — Wydaje mi się, że jesteście wielkimi czarownikami. Czy moglibyście mi pomóc z pewnym problemem?
    — Niech będzie. Odpowiemy na jedno pytanie — odrzekł mężczyzna.
    — Czy... powiecie mi, jak się tworzy horkruksy? — spytał Tom z ekscytacją, ale i pewnym niepokojem. Może jednak nie wiedzieli wszystkiego?
    Odpowiedział mu uprzejmy śmiech każdego z czwórki mężczyzn. Siwowłosy popił herbatkę z kamienia filozoficznego.
    — Tak, tak horkruksy. Zabijasz kogoś, mówisz zaklęcie i kawałek twojej duszy trafia do wybranego przedmiotu. Wybierz coś osobistego, na przykład pamiętnik. Koniecznie schowaj to w jakimś oczywistym miejscu, pod latarnią najciemniej, cha cha. I wiesz, nie warto rozszczepiać duszy na więcej niż siedem kawałków. Bo co wtedy zrobisz z ciałem? Nakarmisz nim swoje zwierzątko?  Dostanie jeszcze niestrawności. Jeśli chciałeś być nieśmiertelny, to wystarczyło spytać o to, a nie o jakieś "horkrusy". Tych metod używa się chyba jeszcze tylko w plemionach pierwotnych i w Rosji — czarodziej wzruszył ramionami z uśmiechem. Tom odczuł ból zawodu. Jak mógł tak głupio zmarnować swoje jedyne pytanie?
    — Mogę spytać jeszcze o jakąś rzecz, proszę — błagał padając na kolana.
    — Spytaj, to się zastanowię, czy odpowiedzieć.
    — Jak stać się potężnym czarownikiem, który może osiągnąć wszystko?
    — Dobrze się składa, mam na to wzór — srebrnowłosy wyciągnął zwój pergaminu z kieszeni i rzucił chłopcu. Zafascynowany Ślizgon odwinął kawałek pegaminu, który rozwinął się niemal od razu do końca. A długi był, jak lista zamówień Świętego Mikołaja. Oczywiście końcówka wpadła do fosy i tyle z zabawy. Tom zapłakał gorzko, ale zabrał się za obliczenia. Srebrnowłosy podsunął mu nawet liczydło. Mężczyźni z zaciekawieniem wpatrywali się w chłopca, który trzaskał równania.
    — Opłacało się zamienić Wróżbiarstwo na Matematykę — szepnął ucieszony sowiooki do towarzyszy.
    Tom dochodził do końca suchej części. Wysunął pergamin ostrożnie z wody. Pismo nie rozmazało się tak bardzo, jak myślał. Miały minuty, godziny. Mężczyźni z dobroci serca podsunęli mu kawałek pizzy, ale nie chciał. Zajęli się swoimi sprawami, a dzielny Tom liczył. Po tygodniu podłączyli go do kroplówki, bo pochłonięty zadaniem nie reagował na bodźce z zewnątrz, a nie chcieli go tracić.
    Minęły trzy lata. Tom w końcu oderwał wzrok. Spojrzał przekrwionymi oczami na srebrnowłosego i otworzył buzię, powoli wydobywając z siebie głos.
    — A... Ale... Tu jest... Wychodzi mi... Ujemna delta — jęknął. Mężczyźni zachichotali.
    — Oj, głupi chłopcze. Naprawdę wydawało ci się, że na bycie wielkim czarodziejem jest wzór?
    Tom rozpłakał się i uciekł. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że zmarnował dość ważny kawałek swojego życia na coś takiego. Okazało się, że został wyrzucony z Hogwartu, bo nikt nawet nie pomyślał, że mógł zaginąć, więc uznali, że uciekł. Z tego powodu nie mógł przystąpić do żadnych egzaminów, nie miał wykształcenia, nie mógł podjąć dobrej pracy. Został mścicielem, który postanowił trenować w zaciszu, aby zemścić się na czwórce czarodziejów.
    Morał z tego taki, że nie warto wątpić w Ururu Markiza. Do widzenia.

poniedziałek, 13 marca 2017

Stara Republika #1


 
Blogasek został nieco wyremontowany. Jestem ciekawa, czy podoba Wam się nieco ciemniejszy motyw.
Wrzucam pierwszą część "Starej Republiki". Wydaje mi się, że zmienię tytuł w miarę pisania, bo raczej nie będzie pasował, pomimo osadzenia wszystkiego w świecie gry XD Ta część jest krótka, trochę taki rozdział pilotażowy.
 

 


      Gdzieś w odległej galaktyce, Lord Kat'hi rozkoszowała się kolejnym dniem spędzonym z dala od nieprzyjemnych obowiązków, z jakimi wiązało się bycie wojownikiem Imperium. Zasad świata nie da się zmienić ot tak, nawet, jeśli się jest tak potężnym Sithem, jakim ona była. Nie oddała siebie całej zakonowi, ale dobrze wykorzystała jeden z wersów kodeksu: Dzięki zwycięstwu zrywam łańcuchy. Wykonując przez wiele lat polecenia przełożonych, a także poprzez działania na własną rękę, udało jej się zdobyć zdumiewający respekt w Imperium, dzięki czemu bez problemu mogła osiąść na Tatooine i wieść spokojne życie. Odrzucała zlecane misje dobrze wiedząc, że nie poniesie żadnych konsekwencji. Była zbyt ważna, a jednocześnie nie godziła w niczyje ambicje, co było niespotykane wśród Sithów, więc nikomu nie zależało na uprzykrzaniu jej życia, bądź jego odebraniu.
      Przestronne mieszkanie w apartamentowcu zbudowanym w olbrzymim piaskowym menhirze było idealne dla kogoś, chcącego odpocząć od tłumów, ale jednocześnie nie pragnącego całkowitej izolacji. Spacerując po korytarzach słychać było stłumiony szmer rozmów, zaś sklepy, na przykład spożywcze, znajdujące się na parterze, były głównym miejscem spotkań sąsiadów. Kat'hi nie miała wśród nich bliższych znajomych. Wszyscy wiedzieli kim jest, dlatego ze strachu, bądź z szacunku, schodzili jej z drogi. Szata kobiety szeleściła cicho, kiedy przechadzała się pomiędzy niewielkim tłumem, spoglądając na wystawione na straganach owoce. Zielone oczy, otoczone purpurowym malunkiem, wypatrywały najlepsze egzemplarze, lecz nagle musiały przerwać w reakcji na przybycie Ashary.
      — Mistrzu, najnowsze informacje — Togrutanka podała Sithowi holorojektor. Miała jasnopomarańczową skórę, z białymi fragmentami na twarzy, zaś nad nią masywne montrale, to znaczy wyrastające z czaszki puste w środku rogi, które wraz z dwoma głowogonami zwieszającymi się z głowy na piersi, były biało-granatowe.
      — Nie musisz do mnie biec za każdym razem. Odsłucham ich w wolnej chwili — odpowiedziała swoim spokojnym głosem Kat'chi, biorąc od Togrutanki dysk wielkości dłoni i chowając go do kieszeni. — W tym czasie pomóż mi wybrać coś na deser.
      Zwróciła swe spojrzenie ponownie na stragany. Ashara westchnęła zniecierpliwiona.
      — Ale to o tej uczennicy od Dartha Barasa — jęknęła.
      — Wiem, że bardzo się nią interesujesz, ale to naprawdę może poczekać — Sith roześmiała się, biorąc w końcu do ręki jeden z owoców.
      — Wydaje mi się, że powinniśmy w końcu się z nią zobaczyć, Mistrzu. Nim stanie się naprawdę kimś wielkim — odpowiedziała poważnie Ashara opierając się o stragan.
      — To znaczy kiedy? Jak zabije Dartha Barasa? Albo "prawie" zabije?
      — Ale przecież nie musicie zabijać swoich mistrzów, prawda?
      — Nie — kobieta odpowiedziała po chwili. — Ale czasami są tak wyniszczeni przez moc, że nie przystaną na kompromis i będą chcieli się zemścić, więc warto skrócić ich mękę.
      Ashara przewróciła oczami. Kat'chi dobrze wiedziała, co dziewczyna sądzi o zasadach panujących wewnątrz zakonu Sithów. Sama myślała podobnie, jednak nie buntowała się im otwarcie. To nie zaprowadziłoby jej nigdzie. Inni Sithowie nie byli tak pobłażliwi jak ona sama.
      Nabywając owoce cały czas myślała o uczennicy Dartha Barasa. Ta nie tylko wykonywała wszystkie zlecone misje, a te nie należały do najłatwiejszych, lecz jej osoba nabrała rozgłosu także z powodu nie zabijana i dawania drugiej szansy wrogom Imperium. Były to niebezpieczne posunięcia, Kat'chi dobrze o tym wiedziała. Wyczuwała, że młoda Shith pragnie obrać podobną jej drogę - wbrew temu, co mówiła Asharze, naprawdę chciała spotkać się osobiście z dziewczyną, lecz bała się, że się zawiedzie, bądź ta zginie kilka tygodniu po spotkaniu. Nie chciała robić sobie nadziei na tak ważnego sojusznika, chciała jeszcze poczekać, aż wojowniczka zdobędzie więcej pozytywnego rozgłosu w Imperium i doświadczenia. Wtedy uda się do niej i spyta o motywacje. Być może w tej galaktyce jest więcej wrażliwych na moc istot, które wyznawały podobną filozofię.

sobota, 11 marca 2017

Stara Republika 2#


Tak, druga część.
Postanowiłam napisać coś o moich postaciach z gry Star Wars the Old Republic. Dzisiaj w końcu zasiadłam do pisania, a nim zaczęłam, odpaliłam gierkę, aby zebrać trochę klimatu. Tylko ten, wyciszyłam dźwięk i puściłam sobie Pentatonix XD Ale fajnie się gierkało. Tak dynamiczniej. I przez to postanowiłam zacząć od drugiej części opka.
Nie mam totalnie pomysłu na akcję. Jak zwykle tylko luźny zarys świata. Typowe, eh.
Nie mam bladego pojęcia co mi tutaj wyszło.


     Gdzieś w odległej galaktyce, na pewnej nudnej planecie, porośniętej trawą na kawałku niezajętym przez skały, stąpała niewiasta. Jej stopy uderzały rytmicznie o ziemię, zaś całe ciało kołysało się w rytmie nie wybrzmiałej melodii, nabierającej materii jedynie przez miarowe klaskanie. Pochłonięta przez muzykę, nie zdała sobie sprawę z obecności kogoś jeszcze. Błękitnoskóra przedstawicielka rasy Twi'lek splotła ręce na piersi przyglądając się z rozbawieniem swojej partnerce.
     — Powiedz mi do czego tańczysz, chętnie bym się przyłączyła — przerwała w końcu ciszę swoim delikatnym głosem. Tancerka otworzyła oczy i skierowała błękit ich tęczówek na Vette. Nie przerwała przebierania nogami, jakby bała się zgubić rytm.
     — Nie umiem tego zanucić nawet — odpowiedziała z uśmiechem.
     — Cóż, musimy już iść.
     Dziewczyna przerwała dotychczasowe czynności i westchnęła ciężko.
     — Właściwie to powinnyśmy się pospieszyć. Transportowiec pewnie już wylądował, mamy naprawdę mało czasu.
     — Nie cierpię tej roboty — niebieskooka złapała swój kask leżący na skraju polanki,  wciskając pod niego kucyk brązowych włosów, i wyszła wraz z partnerką zza ogromnej skały podążając w stronę obozu Imperium. Szybko udały się na miejsce postojowe i zasiadły na ścigaczu. Nie był on specjalnie duży, lecz przypominał brzydki podłużny prostopadłościan pomalowany jakąś żółtą farbą. Rui nabyła go kiedyś przypadkiem, był to jedyny pojazd, na jaki był ją stać tego czasu. Teraz miała już więcej kredytów, lecz czasu na zakupy brak.
     Podróż była całkiem udana, dziewczętom udało się trochę poskakać po niewielkich wzniesieniach, na które Rui uwielbiała wjeżdżać, zaś Vette zawsze bała się, że spadnie. Widoki na Balmorrze nie wpasowywały się w kanon piękna dziewczyny, ale na chwilę obecną nie mogła opuścić planety. Mogła mieć tylko nadzieję, że będą jej potrzebować w innym miejscu. Zakończenie wszelkich problemów tutaj było chyba niemożliwe.
     Zatrzymały się za skałami przed bazą Republiki. Rui włączyła maskowanie pojazdu. Ruszyły powoli w stronę budynku. Wejście do niego znajdowało się w skale. Szerokie przejście prowadziło do metalowego korytarza, za którym znajdował się dość spory teren otoczony tak stromymi górami, że nie w sposób się było tam dostać ani ścigaczem, ani pieszo. A na wspinaczkę nie było czasu. Tunel był jedyną drogą. Trawa tłumiła ich kroki, kiedy biegły. Jak zwykle na straży ustawiono przypadkowe osoby, które wystarczyło tylko ogłuszyć Mocą. Będąc już w korytarzu zwolniły krok. Od strony wejścia na tereny Republiki nie było nikogo. Za to widać było spore zgromadzenie kilkadziesiąt metrów dalej, gdzie przerzucano transport ze statku do hangarów. Zadanie miały proste. Musiały się zakraść do kapitana i wykraść dane, które miał przekazać stacjonującemu tutaj Jedi. Tylko jak zrobić to bez przypadkowych ofiar?
     — Wejdę na statek i wypatrzę kapitana. Szybkie wejście i uciekamy. Osłaniaj mnie gdzieś z dołu.
     Rui przekazała plany partnerce i spokojnym krokiem udały się w stronę statku. W pewnym momencie się rozdzieliły. Rui okrążyła go, jak najbardziej się dało. Kiedy była poza zasięgiem wzroku, podbiegła do pojazdu i zaczęła się wspinać. Przestarzała metalowa konstrukcja umożliwiała to perfekcyjnie. W dodatku po wejściu na niewielką platformę, na górę prowadziła drabinka! Vette w tym czasie zajęła optymalną pozycję, z której miała dobry widok na otwarty tył statku, z którego zabierano towar do hangaru. Kapitan i Jedi stali niestety po drugiej stronie otworu. Rui będzie miała więc nieco utrudnioną ucieczkę. Ale nie było rzeczy niemożliwych. Sith stała już na szczycie pojazdu. Miał kilka metrów wysokości, ale nie było to dla niej żadnym utrudnieniem. Po prostu skoczyła w dół, powalając mężczyzn na ziemię. Na chwilę przed skokiem, Vette wystrzeliła pocisk lecący w głąb hangaru, co odciągnęło uwagę robotników. Rui miała więc chwilę na przeszukanie kapitana. Szybko jednak poczuła, że ktoś łapie ją za nadgarstek. Wyrwała się krótkim ruchem z uścisku Jedi i kopnięciem odesłała na bok. Wyciągnęła dysk z danymi, który znajdował się w przedniej kieszonce kurtki. Dźwięk miecza świetlnego wywołał odruchową reakcję. Dziewczyna złapała również za swoją broń i odwróciła się, cały czas kucając, przybierając pozycję obronną.
     — Kim jesteś? — spytał brodaty Jedi. Dziewczyna nie odpowiedziała, zaś ramię mężczyzny zostało trafione. Odwrócił się gwałtownie, szukając atakującego. Rui schowała dysk do kieszeni i wstała. Jedi przypomniał sobie o niej i zwrócił się ku dziewczynie z chęcią zamachu. Sparowała atak, sięgając po swój drugi miecz. Czerwień ostrza była zdradliwa. Łatwo się domyślić, na czyje zlecenie tutaj była.
     — Daj mi odejść, to nikomu nic się nie stanie — powiedziała.
     — Nowa technika Sithów? Nie ma mowy — Jedi przystąpił do ponownego ataku. Rui bez problemu się obroniła, nasyłając na mężczyznę salwę uderzeń. Parował jej ataki, jednak podczas tego zrobił dwa kroki w tył. Dziewczyna wycelowała dłoń w jego stronę, zaciskając Moc na gardle mężczyzny. Odruchowo złapał się za szyję, próbując złapać oddech. Odgłosy z hangarów sugerowały, że moment odwrócenia uwagi minął. Szybko pobiegła w stronę Vette, która uruchomiła wokół niej tarczę, chroniącą przed pierwszymi pociskami żołnierzy Republiki. Przebiegły przez korytarz i za skałę, gdzie zasiadły na ścigaczu i odjechały. Po powrocie do obozu oddały udały się w podróż do bazy głównej, gdzie miały spotkać się z Porucznikiem-zleceniodawcą. Rui wywiesiła nogi poza pojazd.
     — Proszę zachować zasady bezpieczeństwa, moja pani — przypomniał jej droid sterujący. Nie odpowiedziała, ani nie zmieniła pozycji, tylko oparta wygodnie o siedzenie, wyklaskiwała sobie znany rytm.