Krótki opis bohaterów dla kontekstu:
Są to postacie z Mortisa, uczniowie Hogwartu, przedstawieni w nieco innej wersji.
Ururu Marquez - mój misiu, siwe włoski, miodowe oczki, Ślizgon, autystyczny naukowiec, zaginator czasoprzestrzeni.
Cyril Carter - młodszy o 2 lata kolega, Puchon, główny rozrabiaka Hogwartu, młody Batman.
Zack Raven - niewidomy Gryfon o uroczej buźce i kasztanowych falowanych włosach, właściwie znalazł się tu z przypadku, bo jest porządnym chłopcem.
Gabriel Foks - niby się znał z Markizem z drużyny, ale go nie lubił, Krukon, niemal białe włoski długości sięgające do podbródka, animag, raczej nie broi, ale życie.
listopad, 1942rok,
Szkoła Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie
Niewielu
potrafiło tyle, co on. Niewielu było w stanie myśleć o rzeczach, jakie
przechodziły przez głowę tego piątoklasisty. W starannie ułożonej fryzurze
ciemnych włosów odbijały się refleksy spowodowane światłem świec zwieszających
się przy kamiennych ścianach zamku. Było już po ciszy nocnej, lecz widok
spacerującego chłopca nie budził niczyich zastrzeżeń. Był prefektem, zapewne
przeprowadzał wieczorny obchód. Zawsze na swoim miejscu, zawsze wywiązujący się
z obowiązków. Maska, którą przybrał, była idealna. Znany, lubiany, szanowany i
doceniany. A może jednak niedoceniany? Nikt nie spodziewał się przecież po nim
takich rzeczy, jakie krążyły w jego umyśle, domagając się ujścia. Ślizgon miał
swoje ambicje, które półsłówkami wynurzał na świat rzeczywistości tak, żeby nie
raziły swoim okrucieństwem. Teraz nie byłoby to wskazane, ale w przyszłości...
Kto wie.
Chłopak skręcił, wchodząc do pomieszczenia, w jakim jeszcze ani razu nie dane mu było przebywać. Łazienka dziewcząt. Nie różniła się wiele od tej męskiej. Obszedł stojącą na środku walcowatą konstrukcję, wokół której ustawione były umywalki z lustrami. Wzrok miał spuszczony na wysokość kranów. W końcu dostrzegł znak. Symbol, którym oznaczone były rzeczy związane z legendarną Komnatą Tajemnic. Ślizgon był zafascynowany myślą o tym, że gdzieś pod szkołą mieszka niebezpieczna bestia, będąca zwierzątkiem wyhodowanym przez samego Slytherina do zabijania szlam. Z super tajnych książek dowiedział się, jak dostać się do Komnaty, a także w jaki sposób zapanować nad bazyliszkiem. Wysyczał hasło do zlewu, ten zaś wsunął się w konstrukcję i zsunął w dół, ukazując chłopcu tunel prowadzący w dół. Odpaliwszy Lumos na różdżce, skoczył w dół niczym Alicja do Krainy Czarów. Zjazd nie był przyjemny i potłukł sobie trochę pupcię. Wstał. Poświecił światłem. Był w jakimś pomieszczeniu, które było chyba dopiero przedsionkiem, gdyż przed nim znajdowały się wielkie wrota zamknięte na węże. Szepnął im znowu miłe słówko, a one zsunęły się z drzwi i otworzyły okrągłe przejście. Zafascynowany chłopak wszedł do korytarza. Posadzka była ze szlifowanego kamienia, zaś po obu bokach znajdowała się jakby fosa, oddzielająca go od ścian, z których wystawały potężne rzeźby otwartych paszczy węży. Ogólnie wszędzie było czuć wilgoć, jak to w lochach. Z sufitu chyba kapało. Szedł do przodu, widząc z daleka znaną już z książek płaskorzeźbę brodatego mężczyzny. Niektóre źródła podawały, że to podobizna samego Slytherina, inne, że to ojciec loszki z loga Starbucksa. Ale właściwie te informacje nie były sprzeczne ze sobą, prawda? Okrągłe pomieszczenie z płaskorzeźbą powiększało się w jego oczach, lecz coraz mniej wpasowywało się w klimat opuszczonego na tysiąc lat lochu. Na podłodze był jakiś dywan, po bokach ustawiono regały wypełnione książkami, stały tam też fotele i stoliki. Chłopak niemal wystraszył się zapachu herbaty, jaki dotarł do jego nosa. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że w fotelach odwróconych do niego tyłem, siedzieli ludzie.
— Zack, weź zobacz kto przyszedł — rozległ się leniwy głos.
— Jestem Tom — odezwał się chłopak od razu. — Tom Ma... — przerwał jednak, onieśmielony tym, że fotel poruszył się. Był zwykłym fotelem wypoczynkowym, ale odwrócił się, zapewne z powodu użycia magii. Siedział na nim mężczyzna o srebrnych włosach, lecz z całą pewnością nie był stary. Biła z niego jakaś młodość, jakby byli rówieśnikami. Zdradzało go tylko spojrzenie, niemożliwie przenikliwe, zawierające w sobie jakieś doświadczenie i tajemnicę.
— Co tutaj robisz? — spytał srebrnowłosy świszczącym głosem.
— Chciałem oswoić bazyliszka — odpowiedział Tom, rozglądając się. Siedzący przy najszerszym stole mężczyzna parsknął śmiechem. Ten rozmawiający ze Ślizgonem przybrał natomiast niezwykle poważny wyraz twarzy.
— Spójrz na podłogę.
Tom spuścił niespokojnie wzrok. Dywan. Co w nim było takiego niezwykłego? Jednak po chwili patrzenia dostrzegł, że to, co uważał za misterne sploty, było wężową łuską. Wybałuszył oczy zastanawiając się, czy tak naprawdę skończył słynny bazyliszek.
— Ale... jak?
— Zabiłem go — odpowiedział siwowłosy wpatrując się martwo w jakiś punkt.
Wtem obok Toma przebiegł lis z płaskim kwadratowym pudełkiem w pysku.
— Mam wrażenie, że to była jego wina. — Sowie spojrzenie zatrzymało się na wyblakłym lisie, który nagle zamienił się w jasnowłosego młodego mężczyznę.
— Hej, ale to nie byłem ja — mruknął pretensjonalnie wyciągając pudełko z ust. — Przyniosłem pizzę.
Mężczyzna, który wcześniej parsknął śmiechem rzucił się na pizzę. Tom poczuł woń kurczaka i ananasa. Hawajska. Poczuł się jeszcze bardziej zagrożony.
— Poza tym — ciągnął lisi towarzysz — to nie ty go przecież zabiłeś.
— Jak tego dokonaliście? — wtrącił się Tom.
— To było proste. Nasłaliśmy na niego Zack'a — srebrnowłosy ruchem ręki odwrócił fotel stojący obok. Siedział na nim mężczyzna spoglądający pustym wzrokiem przed siebie. Jego dłonie poruszały się lekko, zapewne sterując unoszącym się w powietrzu zielonym szalikiem, który tworzył się magicznie na drutach. Sam czarownik miał na sobie sweter w tym samym kolorze z wyszytym srebrnym napisem "Gryffindor". Tom odczuł konsternację.
— Ale on jest ślepy — stwierdził.
— Ma echolokację — wyjaśnił srebrnowłosy. — Zazwyczaj stał na czatach i patrzył czy nikt nie idzie, ale tym razem stwierdziłem, że spełni główną rolę w przygodzie.
— Skoro bazyliszek nie żyje... a wy chyba już nie jesteście uczniami... to co tu robicie?
Sowiooki zamrugał.
— Siedzimy — uśmiechnął się słodko i niewinnie. Chłopiec zawstydził się. Zerknął na jedzących pizzę, na ślepca, po czym powrócił wzrokiem na srebrnowłosego. W głowie pojawił mu się pewien plan.
— Wydaje mi się, że jesteście wielkimi czarownikami. Czy moglibyście mi pomóc z pewnym problemem?
— Niech będzie. Odpowiemy na jedno pytanie — odrzekł mężczyzna.
— Czy... powiecie mi, jak się tworzy horkruksy? — spytał Tom z ekscytacją, ale i pewnym niepokojem. Może jednak nie wiedzieli wszystkiego?
Odpowiedział mu uprzejmy śmiech każdego z czwórki mężczyzn. Siwowłosy popił herbatkę z kamienia filozoficznego.
— Tak, tak horkruksy. Zabijasz kogoś, mówisz zaklęcie i kawałek twojej duszy trafia do wybranego przedmiotu. Wybierz coś osobistego, na przykład pamiętnik. Koniecznie schowaj to w jakimś oczywistym miejscu, pod latarnią najciemniej, cha cha. I wiesz, nie warto rozszczepiać duszy na więcej niż siedem kawałków. Bo co wtedy zrobisz z ciałem? Nakarmisz nim swoje zwierzątko? Dostanie jeszcze niestrawności. Jeśli chciałeś być nieśmiertelny, to wystarczyło spytać o to, a nie o jakieś "horkrusy". Tych metod używa się chyba jeszcze tylko w plemionach pierwotnych i w Rosji — czarodziej wzruszył ramionami z uśmiechem. Tom odczuł ból zawodu. Jak mógł tak głupio zmarnować swoje jedyne pytanie?
— Mogę spytać jeszcze o jakąś rzecz, proszę — błagał padając na kolana.
— Spytaj, to się zastanowię, czy odpowiedzieć.
— Jak stać się potężnym czarownikiem, który może osiągnąć wszystko?
— Dobrze się składa, mam na to wzór — srebrnowłosy wyciągnął zwój pergaminu z kieszeni i rzucił chłopcu. Zafascynowany Ślizgon odwinął kawałek pegaminu, który rozwinął się niemal od razu do końca. A długi był, jak lista zamówień Świętego Mikołaja. Oczywiście końcówka wpadła do fosy i tyle z zabawy. Tom zapłakał gorzko, ale zabrał się za obliczenia. Srebrnowłosy podsunął mu nawet liczydło. Mężczyźni z zaciekawieniem wpatrywali się w chłopca, który trzaskał równania.
— Opłacało się zamienić Wróżbiarstwo na Matematykę — szepnął ucieszony sowiooki do towarzyszy.
Tom dochodził do końca suchej części. Wysunął pergamin ostrożnie z wody. Pismo nie rozmazało się tak bardzo, jak myślał. Miały minuty, godziny. Mężczyźni z dobroci serca podsunęli mu kawałek pizzy, ale nie chciał. Zajęli się swoimi sprawami, a dzielny Tom liczył. Po tygodniu podłączyli go do kroplówki, bo pochłonięty zadaniem nie reagował na bodźce z zewnątrz, a nie chcieli go tracić.
Minęły trzy lata. Tom w końcu oderwał wzrok. Spojrzał przekrwionymi oczami na srebrnowłosego i otworzył buzię, powoli wydobywając z siebie głos.
— A... Ale... Tu jest... Wychodzi mi... Ujemna delta — jęknął. Mężczyźni zachichotali.
— Oj, głupi chłopcze. Naprawdę wydawało ci się, że na bycie wielkim czarodziejem jest wzór?
Tom rozpłakał się i uciekł. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że zmarnował dość ważny kawałek swojego życia na coś takiego. Okazało się, że został wyrzucony z Hogwartu, bo nikt nawet nie pomyślał, że mógł zaginąć, więc uznali, że uciekł. Z tego powodu nie mógł przystąpić do żadnych egzaminów, nie miał wykształcenia, nie mógł podjąć dobrej pracy. Został mścicielem, który postanowił trenować w zaciszu, aby zemścić się na czwórce czarodziejów.
Morał z tego taki, że nie warto wątpić w Ururu Markiza. Do widzenia.
Chłopak skręcił, wchodząc do pomieszczenia, w jakim jeszcze ani razu nie dane mu było przebywać. Łazienka dziewcząt. Nie różniła się wiele od tej męskiej. Obszedł stojącą na środku walcowatą konstrukcję, wokół której ustawione były umywalki z lustrami. Wzrok miał spuszczony na wysokość kranów. W końcu dostrzegł znak. Symbol, którym oznaczone były rzeczy związane z legendarną Komnatą Tajemnic. Ślizgon był zafascynowany myślą o tym, że gdzieś pod szkołą mieszka niebezpieczna bestia, będąca zwierzątkiem wyhodowanym przez samego Slytherina do zabijania szlam. Z super tajnych książek dowiedział się, jak dostać się do Komnaty, a także w jaki sposób zapanować nad bazyliszkiem. Wysyczał hasło do zlewu, ten zaś wsunął się w konstrukcję i zsunął w dół, ukazując chłopcu tunel prowadzący w dół. Odpaliwszy Lumos na różdżce, skoczył w dół niczym Alicja do Krainy Czarów. Zjazd nie był przyjemny i potłukł sobie trochę pupcię. Wstał. Poświecił światłem. Był w jakimś pomieszczeniu, które było chyba dopiero przedsionkiem, gdyż przed nim znajdowały się wielkie wrota zamknięte na węże. Szepnął im znowu miłe słówko, a one zsunęły się z drzwi i otworzyły okrągłe przejście. Zafascynowany chłopak wszedł do korytarza. Posadzka była ze szlifowanego kamienia, zaś po obu bokach znajdowała się jakby fosa, oddzielająca go od ścian, z których wystawały potężne rzeźby otwartych paszczy węży. Ogólnie wszędzie było czuć wilgoć, jak to w lochach. Z sufitu chyba kapało. Szedł do przodu, widząc z daleka znaną już z książek płaskorzeźbę brodatego mężczyzny. Niektóre źródła podawały, że to podobizna samego Slytherina, inne, że to ojciec loszki z loga Starbucksa. Ale właściwie te informacje nie były sprzeczne ze sobą, prawda? Okrągłe pomieszczenie z płaskorzeźbą powiększało się w jego oczach, lecz coraz mniej wpasowywało się w klimat opuszczonego na tysiąc lat lochu. Na podłodze był jakiś dywan, po bokach ustawiono regały wypełnione książkami, stały tam też fotele i stoliki. Chłopak niemal wystraszył się zapachu herbaty, jaki dotarł do jego nosa. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że w fotelach odwróconych do niego tyłem, siedzieli ludzie.
— Zack, weź zobacz kto przyszedł — rozległ się leniwy głos.
— Jestem Tom — odezwał się chłopak od razu. — Tom Ma... — przerwał jednak, onieśmielony tym, że fotel poruszył się. Był zwykłym fotelem wypoczynkowym, ale odwrócił się, zapewne z powodu użycia magii. Siedział na nim mężczyzna o srebrnych włosach, lecz z całą pewnością nie był stary. Biła z niego jakaś młodość, jakby byli rówieśnikami. Zdradzało go tylko spojrzenie, niemożliwie przenikliwe, zawierające w sobie jakieś doświadczenie i tajemnicę.
— Co tutaj robisz? — spytał srebrnowłosy świszczącym głosem.
— Chciałem oswoić bazyliszka — odpowiedział Tom, rozglądając się. Siedzący przy najszerszym stole mężczyzna parsknął śmiechem. Ten rozmawiający ze Ślizgonem przybrał natomiast niezwykle poważny wyraz twarzy.
— Spójrz na podłogę.
Tom spuścił niespokojnie wzrok. Dywan. Co w nim było takiego niezwykłego? Jednak po chwili patrzenia dostrzegł, że to, co uważał za misterne sploty, było wężową łuską. Wybałuszył oczy zastanawiając się, czy tak naprawdę skończył słynny bazyliszek.
— Ale... jak?
— Zabiłem go — odpowiedział siwowłosy wpatrując się martwo w jakiś punkt.
Wtem obok Toma przebiegł lis z płaskim kwadratowym pudełkiem w pysku.
— Mam wrażenie, że to była jego wina. — Sowie spojrzenie zatrzymało się na wyblakłym lisie, który nagle zamienił się w jasnowłosego młodego mężczyznę.
— Hej, ale to nie byłem ja — mruknął pretensjonalnie wyciągając pudełko z ust. — Przyniosłem pizzę.
Mężczyzna, który wcześniej parsknął śmiechem rzucił się na pizzę. Tom poczuł woń kurczaka i ananasa. Hawajska. Poczuł się jeszcze bardziej zagrożony.
— Poza tym — ciągnął lisi towarzysz — to nie ty go przecież zabiłeś.
— Jak tego dokonaliście? — wtrącił się Tom.
— To było proste. Nasłaliśmy na niego Zack'a — srebrnowłosy ruchem ręki odwrócił fotel stojący obok. Siedział na nim mężczyzna spoglądający pustym wzrokiem przed siebie. Jego dłonie poruszały się lekko, zapewne sterując unoszącym się w powietrzu zielonym szalikiem, który tworzył się magicznie na drutach. Sam czarownik miał na sobie sweter w tym samym kolorze z wyszytym srebrnym napisem "Gryffindor". Tom odczuł konsternację.
— Ale on jest ślepy — stwierdził.
— Ma echolokację — wyjaśnił srebrnowłosy. — Zazwyczaj stał na czatach i patrzył czy nikt nie idzie, ale tym razem stwierdziłem, że spełni główną rolę w przygodzie.
— Skoro bazyliszek nie żyje... a wy chyba już nie jesteście uczniami... to co tu robicie?
Sowiooki zamrugał.
— Siedzimy — uśmiechnął się słodko i niewinnie. Chłopiec zawstydził się. Zerknął na jedzących pizzę, na ślepca, po czym powrócił wzrokiem na srebrnowłosego. W głowie pojawił mu się pewien plan.
— Wydaje mi się, że jesteście wielkimi czarownikami. Czy moglibyście mi pomóc z pewnym problemem?
— Niech będzie. Odpowiemy na jedno pytanie — odrzekł mężczyzna.
— Czy... powiecie mi, jak się tworzy horkruksy? — spytał Tom z ekscytacją, ale i pewnym niepokojem. Może jednak nie wiedzieli wszystkiego?
Odpowiedział mu uprzejmy śmiech każdego z czwórki mężczyzn. Siwowłosy popił herbatkę z kamienia filozoficznego.
— Tak, tak horkruksy. Zabijasz kogoś, mówisz zaklęcie i kawałek twojej duszy trafia do wybranego przedmiotu. Wybierz coś osobistego, na przykład pamiętnik. Koniecznie schowaj to w jakimś oczywistym miejscu, pod latarnią najciemniej, cha cha. I wiesz, nie warto rozszczepiać duszy na więcej niż siedem kawałków. Bo co wtedy zrobisz z ciałem? Nakarmisz nim swoje zwierzątko? Dostanie jeszcze niestrawności. Jeśli chciałeś być nieśmiertelny, to wystarczyło spytać o to, a nie o jakieś "horkrusy". Tych metod używa się chyba jeszcze tylko w plemionach pierwotnych i w Rosji — czarodziej wzruszył ramionami z uśmiechem. Tom odczuł ból zawodu. Jak mógł tak głupio zmarnować swoje jedyne pytanie?
— Mogę spytać jeszcze o jakąś rzecz, proszę — błagał padając na kolana.
— Spytaj, to się zastanowię, czy odpowiedzieć.
— Jak stać się potężnym czarownikiem, który może osiągnąć wszystko?
— Dobrze się składa, mam na to wzór — srebrnowłosy wyciągnął zwój pergaminu z kieszeni i rzucił chłopcu. Zafascynowany Ślizgon odwinął kawałek pegaminu, który rozwinął się niemal od razu do końca. A długi był, jak lista zamówień Świętego Mikołaja. Oczywiście końcówka wpadła do fosy i tyle z zabawy. Tom zapłakał gorzko, ale zabrał się za obliczenia. Srebrnowłosy podsunął mu nawet liczydło. Mężczyźni z zaciekawieniem wpatrywali się w chłopca, który trzaskał równania.
— Opłacało się zamienić Wróżbiarstwo na Matematykę — szepnął ucieszony sowiooki do towarzyszy.
Tom dochodził do końca suchej części. Wysunął pergamin ostrożnie z wody. Pismo nie rozmazało się tak bardzo, jak myślał. Miały minuty, godziny. Mężczyźni z dobroci serca podsunęli mu kawałek pizzy, ale nie chciał. Zajęli się swoimi sprawami, a dzielny Tom liczył. Po tygodniu podłączyli go do kroplówki, bo pochłonięty zadaniem nie reagował na bodźce z zewnątrz, a nie chcieli go tracić.
Minęły trzy lata. Tom w końcu oderwał wzrok. Spojrzał przekrwionymi oczami na srebrnowłosego i otworzył buzię, powoli wydobywając z siebie głos.
— A... Ale... Tu jest... Wychodzi mi... Ujemna delta — jęknął. Mężczyźni zachichotali.
— Oj, głupi chłopcze. Naprawdę wydawało ci się, że na bycie wielkim czarodziejem jest wzór?
Tom rozpłakał się i uciekł. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że zmarnował dość ważny kawałek swojego życia na coś takiego. Okazało się, że został wyrzucony z Hogwartu, bo nikt nawet nie pomyślał, że mógł zaginąć, więc uznali, że uciekł. Z tego powodu nie mógł przystąpić do żadnych egzaminów, nie miał wykształcenia, nie mógł podjąć dobrej pracy. Został mścicielem, który postanowił trenować w zaciszu, aby zemścić się na czwórce czarodziejów.
Morał z tego taki, że nie warto wątpić w Ururu Markiza. Do widzenia.