LISTA STRON

|SŁOWO WSTĘPU|

Witam szanownego czytelnika w swoich skromnych progach.
Zapraszam do zapoznania się ze spisem mojej "twórczości" i wybraniem odpowiadającej sobie pozycji.
W razie problemów zapraszam do zakładki "Bohaterowie".
Życzę miłej lektury!

PS Będę wdzięczna za wszelkie komentarze~!

|Statystyka, co mnie na duchu wcale nie podnosi ani nic|

sobota, 1 lutego 2014

18# Życie w NY - Kilka miesięcy wsześniej: Świąteczny czas [Odcinek specjalny]

Dzień dobry. To miało być na święta, no ale życie.
BĘDE MIEĆ KOTKA <3 BRYTYJSKIEGO KRÓTKOWŁOSEGO <3

***
"U góry łupież
Na dole strąki
Ja Ci wpierd-
Za kradzież mej małżonki"
Nnoit zamyślił się. Nie wiedział, co znaczą te słowa. O jaką małżonkę chodzi? Kto mu podłożył ten list? Rozejrzał się po korytarzu. Każdy mógł być potencjalnym nadawcą. Nnoit przyjął obojętny wyraz twarzy i wsunął kartkę z "wierszykiem" do podręcznika od angielskiego. Zamknął szafkę, po czym wcisnął mikołajową czapkę mocniej na głowę. W ostatni dzień przed przerwą świąteczną w szkole zorganizowano Dzień Bożego Narodzenia, (bo dyrektor lubi być kontrowersyjny, a podobno nazwa "Boże Narodzenie" jest niepoprawna politycznie [pozdrawiam ludzi z poglądami pro-zachodnimi]). Dlatego też wiele osób ubrało się nastrojowo. Cyklop nie miał nic czerwonego, dlatego do szkolnego mundurka przywdział zwykłą czapkę Świętego Mikołaja i tureckie papcie z zadartym czubkiem, przez co wyglądał jak rozciągnięty elf.
- Ej, Nnoit – ktoś go klepnął w plecy. Cyklop się odwrócił i ujrzał Teslę. Blondyn oprócz zwykłego mundurka miał na sobie mikołajkową czapkę. Jak oryginalnie.
- Hm? – spytał inteligentnie Nnoitra.
- W tym roku znowu robimy prezent tylko babci?
- Tak.
Na tym rozmowę zakończyli. W ich domu nie przelewało się, największym wydatkiem była szkoła, a na stypendium nie mieli co liczyć (przynajmniej dla Nnoita). Jednak rodzinne ciepło zastępowało wszelkie wygody materialne:
- Tesla, kurde, gdzie ty znowu schowałeś pilota!?
- Może gdybyś łaskawie posprzątał ten syf w salonie to byś go znalazł.
- Ja się ciebie pytam, a nie, że ty mi o syfie!
- Nie krzycz, babcia śpi.
- Nawet jakby się paliło to by się nie obudziła, przecież wiesz!
- Ale mógłbyś ciszej być, co?
- Bo co!?
- Kowno!
Wróćmy jednak do szkoły i tajemniczego listu. Do końca dnia Nnoitra zdążył zapomnieć o całym incydencie. Nie rozmawiał o tym nawet z przyjaciółmi, bo po co.
***
Tymczasem w innej stronie miasta Kat spacerowała po nieznanych sobie ulicach skuszona ślicznymi wystawami sklepów. Lubiła ten przedświąteczny nastrój. Ostatnimi laty miała jednak wrażenie, że z roku na rok coraz słabiej czuje magię świąt… Nawet śnieg leżący dosyć obficie na chodnikach nie pomagał. Zaczynało się robić ciemno. Uliczne latarnie nastrojowo oświetlały wirujące, jak i już opadłe płatki śniegu. Wędrując, Kat zauważyła pewną osobę. Była to dziewczyna, mniej więcej w jej wieku. Miała na sobie podniszczone ciemne palto, a na nogach emu. Zawieszone miała przez szyję coś, co wyglądało jak półeczka z jakimś towarem, który próbowała właśnie sprzedać niechętnym przechodniom. Dziewczynka z zapałkami, pomyślała Kat i aż ją zatkało z przejęcia, kiedy zauważyła pełne rozpaczy i nadziei spojrzenie dziewczyny. Jej kasztanowe loki wysypywały się gęstą lawiną z pod kaptura, a oczy zabłyszczały szmaragdowo. Widać było, że od tej sprzedaży zależy jej życie. Kat nie wahała się długo i podeszła do dziewczyny.
- Chce pani kupić trochę? – dziewuszka podsunęła jej paczuszkę po zapałkach.
- Ile chcesz za wszystko? – spytała Kat wyciągając portfel.
- Wszystko? – dziewczyna spojrzała na towar sumując w myślach cenę. – Chyba tak 300 dolarów.
- C-co?! 300 dolarów za… - zerknęła na pudełeczka – 30 pudełek zapałek?!
- Jakie zapałki? To amfetamina – odpowiedziała sprzedawczyni beznamiętnym, ale słodkim głosem.
Kat zatkało. Takie coś sprzedaje się na ulicy w biały dzień? (Haha, biały, bo śnieg, haha.)
- To bierze pani czy nie?
- T-to ja… podziękuję. A czy czasem… nie potrzebujesz… czegoś? – spytała delikatnie.
- Potrzebować? – dziewczyna podrapała się po głowie i zastanowiła. – Chyba nie. A panienka? Może powróżyć?
- A po ile to?
- 5 dolarów.
- No dobrze…
Kat nie wierzyła we wróżby, ale czemu by nie dać tej dziewczynie zarobić. Po usłyszanej przepowiedni spytała ponownie czy na pewno niczego nie potrzebuje.
- Nie. Mam co sprzedawać, a za tamtym budynkiem mam worek z jabłkami.
- Ale masz jakieś mieszkanie…?
- Panienka myśli, że ja bezdomna? W tym mieście mało kto ma dom. I ja go nie mam. Weź pani jabłko i idź pani do swojego domu, czy też mieszkania – wyciągnęła z kieszeni jabłko, przetarła je o palto i podała. Kat zaniemówiła i przyjęła podarunek.
- Dziękuję – odpowiedziała po chwili. – Jak masz na imię?
- Martine.
- A czym się zajmujesz?
- Panienka to naprawdę nie ma co robić. Sprzedaję towar i wróżę.
- Masz tu kogoś bliskiego?
- Może.
- Nie jesteś stąd, prawda?
- Może.
Kat przyjrzała jej się uważnie. Coś musi z tym zrobić. Od początku uznała tą uroczą dziewczynę za bratnią duszę i zauważyła, że jej osobiste pytania nie odstraszają rozmówczyni.
- Gdzie będziesz dzisiaj spać?
- W parku.
- Ale przecież jest zbyt zimno!
- Tak? Może.
- Pójdziesz ze mną.
- Towar się sam nie sprzeda.
- I tak nikt tego nie kupi. Chodź, zrobię ci coś dobrego na kolację – Kat złapała ją za nadgarstek i ruszyła w stronę domu. Szły tak w milczeniu, Martine nie miała nic przeciwko i posłusznie szła za nią.
Kiedy doszły do domu Kat od razu wstawiła wodę na herbatę, po czym zaczęła szukać jakiś ubrań, które mogłaby jej dać. W tym czasie Martine oglądała jej mieszkanie.
Zadzwonił czajnik. Kaczi pobiegła zalać wodę, po czym wróciła do pokoju zabrać ubrania, które mogłyby pasować na jej gościa.
- Marti… - wyjrzała na korytarz. Na podłodze leżały drzwi wejściowe wyciągnięte z zawiasów, a Martine ujrzawszy ją wbiła w nią niewinnie urocze spojrzenie bez wyrazu.
- Jak ty to…
- Przepraszam.
- Dobrze… Nic się nie stało. Masz, przebierz się w to, a ja spróbuję naprawić te drzwi…
- Dziękuję  - dziewczyna wzięła ubrania i zniknęła w mieszkaniu.
Kat przetarła twarz i zabrała się za wstawianie drzwi.
***
Na drugi dzień, kiedy Nnoitra otworzył swoją szafkę i wyciągnął książki, na podłogę wypadł list. Chłopak schylił się i podniósł kartkę. Byłą to wczorajsza dziwna wiadomość. Przeczytał ją jeszcze raz. „U góry łupież, na dole strąki…” To mógłby być rysopis adresata. Schował potrzebne książki do torby i wraz z listem skierował się do klasy. Na przerwie będzie musiał skonsultować się z Szayelem.
***
Sona wróciła do domu i z uśmiechem podała mamie kawałek papieru. Dotyczył on bożonarodzeniowego wolontariatu, w którym bardzo chciała wziąć udział. Bała się, że nie zostanie przyjęta z powodu swojej „wady”.
Rodzicielka spojrzała z zainteresowaniem na kartkę. Wypisane tam były dane osoby, którą odwiedzać miała jej córka przez cały grudzień. „Lee Sin, lat…”
- Nie – odpowiedziała krótko. Sona przybrała pytający wyraz twarzy. – Nie pozwolę tobie chodzić do jakiegoś starszego faceta.
Dziewczyna niezadowolona wskazała mamie na kartce opis jego niepełnosprawności: niewidomy.
- To tym gorzej! Pewnie niewyżyty.
Sona wskazała inny fragment opisu.
- „Mnich tybetański”… I tak mu nie ufam. No ale dobrze, pozwalam ci. Ale jeśli tylko zrobi coś nie tak to od razu masz uciekać, rozumiesz!?
Sona uradowana uściskała mamę.
- W końcu jesteś już duża i chyba sobie poradzisz… Tylko, na zakręcony ogonek Tatusia Świnki, czemu dobrali niemowę do ślepca!? Jak wy się będziecie porozumiewać?
Sona wyciągnęła szybko telefon, wpisała coś do niego i syntezator odczytał dość wyraźnym głosem: „Przez to”.
- Eh... Już widzę te rozmowy… - przewróciła oczami.
„To przecież mnich – jest cierpliwy” – pokazała dziewczyna na migi i z uśmiechem poszła do swojego pokoju.
***
Nadszedł dzień pierwszej wizyty Sony u jej nowego „przyjaciela”. Nie stresowała się nawet tak bardzo, gdyż nie musiała nawet myśleć, w co się ubrać. Jedynym jej zmartwieniem były problemy z komunikacją – możliwe przecież, że mnich jest przeciwnikiem wszelkiej technologii. I co wtedy? A już tak cieszyła się na możliwość poznania prawdziwego mnicha tybetańskiego. Była ciekawa jego historii – na kartce z opisem, którą dostała, nie pisało o nim wiele. Tylko najważniejsze dane.
Razem z opiekunką wolontariatu wybrała się do pana Sin. Mieszkał on w dość spokojnej dzielnicy, jednak w godzinach szczytu dźwięki korku były nie do wytrzymania. Weszły do kamienicy, która urzekła dziewczynę rzeźbionymi drzwiami i poręczą na klatce schodowej. Opiekunka zapukała do drzwi, a Sona z przerażeniem stwierdziła, że przycisk dzwonka był wyrwany i ze ściany wystawały dwa kabelki. Chyba to jednak jest technofob. Kobieta zauważyła jej spojrzenie.
- Nie martw się, po prostu pan Lee nie lubi niepotrzebnego hałasu. Między innymi dlatego wybraliśmy ciebie…
W tym momencie otworzyły się drzwi i Sona ujrzała pana mnicha. Jak bardzo różnił się od tych, których znała z książek czy filmów. Wcale nie był niski – może był tylko troszkę niższy od takiego strasznie wysokiego chłopaka w szkole, który nigdy nie myje włosów. Łysy może i był, jednak z czubka głowy wystawał mu… warkocz? I to dosyć długi. Ubrany nie był w pomarańczową szatę, lecz w jakiś ciemnozielony chiński komplecik bluzki i spodni. Wąskie usta wykrzywione w nienajmilszym grymasie, nos zupełnie nie azjatycki, bródka i wąsik, a przede wszystkim czerwona chusta przewiązana na oczach.
- Dzień dobry panie Lee, przyprowadziłam panu przyjaciółkę – zaćwierkała opiekunka radośnie.
- Witam – odpowiedział krótko.
- Sono, zostawiam ciebie z panem Lee, który powie tobie, jakie czekają tu na ciebie zadania. Do widzenia – pomachała im i poszła sobie.
- Wejdź, proszę – zaprosił Sonę do środka. Dziewczyna zaczęła się bać. Zakluczył drzwi za sobą. – Przepraszam za moje niemiłe zachowanie, jednak w takich godzinach boli mnie głowa od tego ryku. Rozgość się, za pół godziny powinien minąć ten hałas i wtedy po… wiem ci do czego mi się przydasz – uśmiechnął się krzywo, wskazał jej salon, a sam zniknął w innym pomieszczeniu.
Sona rozejrzała się po korytarzu. Praktycznie był pusty. W salonie również szału brak – zwykła szara kanapa, przed nią niewielki stół jadalny z dwoma krzesłami ustawionymi naprzeciwko siebie, dalej prosty aneks kuchenny. Żadnych ozdób, ani niczego, na czym można by powiesić oko. No tak, przecież jest ślepy, pomyślała, po czym usiadła na kanapie. Hałas faktycznie był drażliwy, pomimo tego, że była przyzwyczajona do harmideru panującego w szkole na przerwach.
Zgodnie z przewidywaniami, trzydzieści minut później ruch uliczny przygasł, a pan Lee powrócił do Sony. Widać było, że jego samopoczucie było w o wiele lepszym stanie niż wcześniej.
- Chciałbym cię jeszcze raz powitać, moja droga. Przekazano mi kilka informacji o tobie, w tym sposób, w jaki będziemy się komunikować.
„Miło mi pana poznać. Cieszę się, że mogę komuś pomóc” – powiedział syntezator w telefonie.
- Mam nadzieję, że się nie boisz, podobno wyglądam… cóż, strasznie.
„Ależ nie, wygląda pan po prostu niecodziennie”
- Haha, wezmę to za komplement – uśmiechnął się. – Tak więc właściwie to nie mam listy konkretnych rzeczy, które musiałabyś zrobić. Chciałem po prostu, aby ktoś pospędzał ze mną czas. Wprawdzie codziennie przychodzi tu ta stara… znaczy się, pani Wolontarka, która robi mi obiad, zakupy, pranie i sprząta co sobotę, jednak nie ma dla mnie dłuższej chwilki. Dobrze, że robią takie akcje w szkołach jak ta… - zamyślił się. A może jednak mógł się nie zgodzić na niemowę? W jaki sposób niby miała go zabawiać? Chociaż… - Podobno umiesz grać.
„Tak.”
- Zagrałabyś mi na pianinie? Mam takie jedno stare, chodź za mną…
Ruszył pewnym krokiem w stronę korytarza, a stamtąd do sypialni. Widać było, że pomimo braku wzroku doskonale przemieszczał się w swoim mieszkaniu. Sona poszła za nim. Sypialnia była kolejnym nieciekawym pomieszczeniem. Łóżko, biurko, szafa i pianino przykryte szarym kocem.
Lee delikatnie przejechał ręką nad pianinem, aby sprawdzić czy czasem niczego nie zostawił na nim, po czym jednym ruchem ściągnął narzutę. Pianino wyglądało na „zużyte”.
- Najlepsze to to nie jest, ale podobno bardzo dobrze grasz, więc pewnie dasz radę – powiedział wciskając randomowe klawisze, które wydały strasznie fałszywe dźwięki. Usiadł sobie na krześle i czekał aż zacznie grać.
Sona usiadła. Pomyślała, że dobrym pomysłem byłoby zagrać coś wesołego, ale jednocześnie spokojnego. Przejechała palcem po wszystkich klawiszach, aby wyczuć ich dźwięk. Właściwie to wystarczyło podnieść cały utwór o dwa-trzy dźwięki do góry. Dziewczyna zaczęła więc grać, i pomimo paru źle dobranych dźwięków, utwór wyszedł jej bardzo dobrze. Lee był zachwycony. Sona nie tylko mu pięknie grała, ale także była wdzięcznym słuchaczem, któremu mógł opowiedzieć wszystkie ciekawe historie mające miejsce w jego życiu. Jednak nigdy nie poruszył tematu, który tak bardzo ciekawił dziewczynę: skąd wziął się w Nowym Jorku i dlaczego jest ślepy.