LISTA STRON

|SŁOWO WSTĘPU|

Witam szanownego czytelnika w swoich skromnych progach.
Zapraszam do zapoznania się ze spisem mojej "twórczości" i wybraniem odpowiadającej sobie pozycji.
W razie problemów zapraszam do zakładki "Bohaterowie".
Życzę miłej lektury!

PS Będę wdzięczna za wszelkie komentarze~!

|Statystyka, co mnie na duchu wcale nie podnosi ani nic|

sobota, 13 grudnia 2014

23# Życie w NY - Wakacje, ty kurko

Nawet jestem zadowolona z tego :D
Za inspirację dziękuję Adamowi G., Martynce W. oraz zbiegu dziwnych przypadków, które sprawiły, że dorzuciłam postać z czegoś innego... i jednocześnie wymyśliłam pomysł na zakończenie tego :D
No bo sam bal maturalny nie byłby fajnym zakończeniem xD
Poza tym... te chwile, w których żałujesz, że wrzucasz sam siebie do opowiadania xDD
Od razu zaznaczę, że scena z czekoladą będzie wyglądać inaczej w ogarniętej wersji (w której nie będzie mnie xD)

PS Jeszcze lekka inspiracja od pewnych panów z pewnego portalu ze śmiesznymi obrazkami.
***
Czemu wszystko kurką jest?

Odgarnęła grzywkę za ucho i nabrała trochę kremu z filtrem. Za kilka minut wychodziła na plażę. Wolała posmarować się teraz niż potem siedzieć na słońcu czekając aż krem się wchłonie, zamiast od razu wskoczyć do wody. Po zakończonej czynności odruchowo zerknęła w lustro i poprawiła daszek z logiem Croppa, który dostała kiedyś na zamkniętej wyprzedaży. Nie wyglądał nawet źle – taki zwykły błękitny z seledynowymi akcentami. I wielkim logo. Spokojnie można było go używać, aby ochronić twarz przed słońcem. Szkoda, że głowy już nie.
Wyszła z domu i targając dosyć dużą słomianą torbę ruszyła na przystanek autobusowy. Nie miała daleko do wybrzeża, ale chciała ze sobą zabrać Lee. Trochę zajęło namawianie go na taką wycieczkę. A jeszcze więcej namawianie na kupno odpowiednich ubrań.
Zapukała do drzwi. Otworzył jej Lee ubrany dokładnie w to, w co miał się ubrać. Typowe letnie bermudy i koszula w hawajskie wzorki. A do tego klapeczki, daszek oraz ciemne okulary, dzięki którym nie będzie wyglądał na niewidomego. Czy coś.
Po krótkim przywitaniu ruszyli na plażę. Jechali 20 minut autobusem trafiając na tylko jeden korek. Sukces. Cały czas trzymała go za rękę, aby się nie zgubił. Albo nie wpadł na kogoś. Lee szedł lekko spięty. Słyszał ten otaczający go tłum i w pewnym sensie nawet czuł lekkie podmuchy tworzone przez przechodzących ludzi. Słońce tego dnia dawało z siebie całą moc, więc trochę żałował, że uległ. Mógł siedzieć w swoim chłodnym mieszkanku. Ale nie chciał sprawiać przykrości Sonie. Zatrzymał się, kiedy ona też to uczyniła. Puściła go na chwilę. Pewnie znalazła dobre miejsce.
Sona rozejrzała się. Nie dostrzegła nikogo znajomego. W pewnym sensie dobrze. Lekko zmarszczyła brwi na widok chłopaka, który gardzącym wzrokiem obdarzył jej daszek. Rozłożyła zabrany koc i lekko pociągnęła Lee za rękę dając mu do zrozumienia, że może usiąść. Ten pochylił się, wymacał kawałek materiału, po czym usiadł. Po raz kolejny zastanowił się, co oni tu właściwie robią. Same problemy, pomyślał, ona będzie ciągle musiała pilnować abym na nikogo nie wpadł a ja nawet nie będę mógł zadbać o jej bezpieczeństwo. Na plaży było zdecydowanie zbyt głośno. Jego poprzedni „atak” na Grimmjowa raczej nie miałby racji bytu w takich warunkach. Jeszcze by kogoś przez przypadek zabił. Zakrztusił się piaskiem, który został sypnięty przez jakieś biegnące dziecko. Czuł jak jego brak włosów spala się w tej temperaturze. Słońce, ty kurko.
Sona ściągnęła koszulkę i szorty. Czas wejść do wody. Wstała łapiąc Lee za rękę. Lekko go pociągnęła.
- Gdzie ty mnie chcesz teraz zabrać – mruknął wyraźnie niezadowolony. Sona lekko posmutniała. Czyli jednak zupełnie mu się nie podobało. Ale się nie poddała. Pociągnęła drugi raz. Wstał. Poczuł jej stopę na swojej.
- Klapki, eh – zsunął obuwie. Czyli czas na kontakt z wodą. Czuł, że to będzie dziwne.
Sona prowadziła go powoli w stronę wody omijając skupiska dzieci, które mogłyby spowodować kolizję. Stopa Lee poczuła wilgoć.
- To już – stwierdził zatrzymując się na chwilkę, po czym powoli zaczął wchodzić w zbiornik. Woda była nawet znośna.
***
- Nie mam pojęcia jak do tego doszło – mruknął Szayel odgarniając pot z czoła. Dotarcie do Grimmjowa w tym upale nie było takie komfortowe.
- Nie przeżywaj – odpowiedział Grimmjow popijając Pepsi Kolę prosto z butelki. – Chcesz? – podstawił koledze pod nos.
- Nie chcę twoich zarazków. Skup się.
- Na czym?
- Musimy odzyskać przyjaciela!
- E… To my go straciliśmy? Przecież byliśmy razem z nim wczoraj w klubie…
- Nie mów, że ci to nie przeszkadza!
- To, że ma dziewczynę? W sumie słaba jest. A ty co, pewnie zazdrosny…
- Nie o to chodzi! Spójrz może na jakość tych dziewczyn i na częstotliwość, z jaką są zmieniane! Poza tym nie sądzę, że to można nazwać od razu „dziewczyną” – Szayel poprawił okulary. – Grimmjow, Nnoitra stał się męską dziwką i nie można tego nie uznawać.
- Co ty od razu tak go nazywasz. Ma po prostu chłopak powodzenie.
- Nie powodzenie, tylko widzą, że jest łatwy, to się nim zabawiają, a potem koniec.
- No, bo jak są słabe to z nimi kończy.
- No właśnie. To nie mógłby znaleźć sobie jednej a dobrej? Albo nie być tak wybrednym?! – ręce Szayela powędrowały wysoko.
- To poproś go, aby tobie też kogoś znalazł – zaproponował Grimmjow spokojnie.
- Ty nic nie rozumiesz!
Grimmjow, ty kurko.
***
- USUŃ TOOOOOO.
Kat zatrzymała się. Chyba zna skądś ten głos.
- NO USUUUUUŃ.
Odwróciła się. W kawiarence obok Konata skakała wokół jakiegoś kelnera.
- Co tu się – mruknęła do siebie. Popatrzyła jeszcze chwilkę, po czym ruszyła dalej.
Tego dnia było tak bardzo gorąco, że postanowiła wrócić do domu. Jeszcze rano radośnie wybiegła do Central Parku, aby spędzić cały dzień an świeżym powietrzu. Ale niestety zbyt wysoka temperatura w cieniu zmusiła ją do opuszczenia tego miejsca przed obiadem.
Wracała sobie więc tak spokojnie, aż dojrzała bardzo fascynującą scenkę. Otóż w pewnym miejscu zauważyła znajomego jej Nnoitrę Jirugę z jakąś wydekoltowaną dziewczyną. Chyba rozmawiali. Ale wyglądali też jakby byli ze sobą bardzo blisko. BARDZO blisko.
Ciekawe, kilka dni temu widziała go też jakąś dziewczyną. Z nią też był BARDZO blisko. Kilka dni temu z jakąś inną też…
Wróciwszy do domu włączyła komputer. Od razu otrzymała wiadomość od swojego byłego partnera z projektu. Prosił ją o szybki kontakt…
***
Dzwonek do drzwi. Kat oderwała wzrok od monitora i spojrzała tępo przed siebie. Przecież już po 21…
- Ups – kompletnie zapomniała, że Szayel miał do niej przyjść. Poczłapała do drzwi i otworzyła.
- Witaj Katechi, cieszę się, że chcesz współpracować – przywitał się różowowłosy.
- No cześć.
Wpuściła go do środka i zaprosiła do salonu. Usiedli.
- Przyniosłem ciasto – podał jej kartonik.
- Oh, dziękuję – odebrała poczęstunek, po czym podeszła do aneksu kuchennego, aby wyłożyć placek na stole. Kremówka. Interesująco. Postawiła też talerzyki i łyżeczki.
- Czegoś się napijesz?
- Nie mam na to czasu, musimy jak najszybciej przejść do sedna sprawy – oznajmił poważnym tonem.
- Dobrze. To mów – wpakowała sobie kremówkę do buzi i czekała aż zacznie.
Odchrząknął. Poprawił okulary. I zaczął wykładać o tym jak to jego najlepszy przyjaciel Nnoitra zagubił się w życiu, i że źle czyni, i że tak nie wolno.
- Rozumiem. Widziałam go kilka razy ostatnio – powiedziała Kat. – Ale nie rozumiem właściwie, po co ja ci do tego.
- Mam pewien plan, jednak z powodu nieprzewidywalności Nnoitry, nie wiem czy to się uda. Otóż próbowałem rozmawiać z nim o tym, co robi. Zignorował to. Grimmjow również z nim rozmawiał, oczywiście w mniej przyjaznym tonie. Ale to również zignorował. Wpadłem wtedy na dwa pomysły. Pierwszy, żeby któraś z dziewczyn, do których się dostawia, powiedziała mu, co o nim myśli. Jednak ten plan nie wypalił. On tak bardzo nie przywiązuje uwagi do tych dziewczyn, że mu to obojętne. Właściwie skoro zignorował swoich najlepszych przyjaciół to chyba nic mu nie pomoże i ten plan z góry skazany był na porażkę – otarł łzę.
- A drugi plan?
- Myślałem, aby po prostu podstawić mu pod nos jakąś porządną dziewczynę, ale takimi to on się raczej nie zainteresuje – wzruszył ramionami. – Dlatego trzeba mu po prostu dać dobry przykład. I w tym momencie – uśmiechnął się – wkraczasz ty.
- To co mam zrobić? – spytała niezbyt rozumiejąc.
- Musisz udawać, że tworzysz parę z Grimmjowem. Wiesz, który to, prawda?
Zakrztusiła się kremówką.
- Śmieszek z ciebie.
- Mówię poważnie.
- Nie zgadzam się.
- Jesteś mi to winna.
- Za co? – zmarszczyła brwi.
- Za średnią na koniec roku.
- Ah, bo miałam większą od…
- CIIIII
Zaśmiała się złowrogo.
- Trzeba było się uczyć… - zobaczyła jego spojrzenie. - …no dobra, pomogę. Ale w inny sposób.
- Myślałem też, że mogłabyś ze mną udawać… ale jesteś tego niegodna – spojrzał na nią kątem oka.
- Aha. Mam jeszcze kogoś do wyboru?
- Właściwie nie.
- No to niestety nie pomogę.
- Liczyłem na to, że będziesz nalegać, aby udawać ze mną… - zakaszlał.
- …
- Nie ważne… - mruknął. – Gdyby był Ulquiorra to może z nim… - dojrzał coś dziwnego co przeszło przez jej twarz. Interesujące, pomyślał. – Ale Nnoitra ma też kuzyna – dokończył.
- Znam go?
- Może tak – Szayel wyciągnął z kieszeni zdjęcie danego osobnika i jej pokazał.
- Chyba może coś kojarzę – powiedziała po przyjrzeniu się mu.
- Uffff – westchnął z ulgą. – Jak dobrze, że w końcu współpracujesz. Spotkacie się jutro przed szkołą o 16 – wstał.
- Ale…
- Przepraszam, że zająłem kawałek wieczoru, ale miałem dzisiaj dużo na głowie i nie mogłem wcześniej przyjść – poprawił okulary i ruszył do wyjścia.
***
Kolejny dzień nie rozpoczynał niczego nowego. Kat obudziła się jak zwykle (eh, co za monotonia). Postanowiła, że czas zrobić coś konstruktywnego. Po ogarnięciu się, zjedzeniu szybkiego śniadanka otworzyła szafę. Mebel zapchany był równo poskładanymi ubraniami w różnych kolorach. Wybrała zwiewną różową bluzeczkę, czarną spódnicę i wkładając do tego wysokie sandałki od MiuMiu wyszła na miasto.
- Głupie słońce… - mruknęła osłaniając się od promieni, które uderzyły ją w twarz od razu na ulicy. Zsunęła na nos swoje mafijne okularki i ruszyła ulicą słysząc lecącą skądś dynamiczną muzykę. Idealna na dzisiaj, pomyślała. Szła więc sobie w rytm piosenki, a ludzie sami schodzili jej z drogi. Widać, że mafia/dres/cokolwiek. Spacerując tak sobie obserwowała ludzi. Lubiła to robić. Analizowała ich od butów przez zachowanie do możliwych celów ich wędrówki. Nawet nie zauważyła, kiedy doszła do Barney’s. Wzruszyła ramionami i weszła do środka. Tutaj czuła się jak u całkiem dobrego znajomego w domu. Na początku ruszyła w stronę sukienek. O, nowa kolekcja. Przeglądając sukienki pomyślała o swojej karcie stałego klienta umieszczonej w widocznym miejscu w portfelu. Miło byłoby skorzystać kiedyś z niej. Jednak cokolwiek ładnego tu było, miało zbyt wysoką cenę. Tak czy inaczej zawsze miło pooglądać.
Nie wiedzieć kiedy, minęło kilka dobrych godzin. Pora obiadowa. Kat skręciła w jedną z przecznic, w której pewnie była milion razy, ale za każdym razem miała wrażenie, że jest tam po raz pierwszy. Nie, żeby się gubiła przez to. Nowy Jork, ty kurko. Z daleka zauważyła szyld North Fish’a. A może by tak rybka? Dziarsko maszerując w tamtą stronę jej wzrok padł na pobliską wystawę… Sklep z zabawkami. Nasyciwszy się troszkę wystawą weszła do środka. Szybko ominęła działy z edukacyjnymi zabawkami dla niemowląt i dotarła do lalek.
Zeszła jej na to spora chwila. Wychodząc słońce dalej niemiłosiernie świeciło, a zegarek na wyświetlaczu oznajmiał, że pora obiadowa zaraz minie. Nie rozglądając się już więcej doszła do North Fish’a.
***
Jeszcze nigdy wakacje u kuzynki tak bardzo jej nie męczyły. Sona leniwie spoglądała na faunę ogrodową żyjącą swoim życiem. Oni to mają łatwo, pomyślała. Już trzeci tydzień spędzała oddalona od domu o pisiont miljonuf kilometrów. Zazwyczaj był to najlepszy czas wakacji, a czasem nawet i roku. Ale tym razem nie mogła przestać myśleć o kimś, kogo zostawiła w Nowym Jorku…
***
Grimmjow też wiele myślał. Co było niespotykane dla niego. We wrześniu miał rozpocząć kolejną klasę. Co się wydarzy w tym roku? Zmienią mu nauczycieli? Czy zostanie przyjęty do szkolnej drużyny koszykówki? Czy dodadzą coś nowego do automatów z przekąskami? No sory, ale te Grześki już się trochę znudziły. Mogliby dodać w końcu te krakersy, które są we wszystkich automatach na świecie, oprócz tych w jego szkole. W jego myślach przemknęło cicho też jeszcze coś. Coś bardzo cichego, powiedzmy nawet, że niemego. Hoho. Otóż Grimmjowek czasami myślał o pięknej niebieskowłosej koleżance, która w tak dziwny sposób dała mu kosza. Kilka razy miał zamiar napisać do niej po tym czerwcowym incydencie, ale nie wiedział właściwie co. Ona też nie dawała znaku życia. Może po prostu umarła. Westchnął. Czemu życie jest takie ciężkie. Obrócił się na bok i wtulił ryjco w poduszkę. Śmierdziała czymś słodkim. Dziwne.
Po chwili Grimmjow odkrył czekoladę roztopioną w pościeli.
Życie, ty kurko.
***
Kiedy wyszła z North Fish’a spróbowała pieszo wrócić do domu. Zauważyła w oddali miejsce, które chyba kojarzyła. Idąc przed siebie odkryła mury swojej szkoły. W tym samym momencie przypomniało jej się coś. Niestety nie wiedziała co. Ale coś to było. Idąc wzdłuż murów odgradzających szkołę od świata zauważyła, że ktoś stoi przy głównej bramie. Miał na sobie jakąś koszulkę, spodnie i buty. Zwolniła kroku i przyjrzała mu się uważniej. Coś tu nie pasowało. Nagle on również na nią spojrzał. Kat przeniosła wzrok przed siebie wracając do zwykłego tempa. Całe szczęście, że miała na sobie okulary przeciwsłoneczne. Kątem oka spoglądała na owego człowieka, który dalej się na nią lampił, a im bliżej niego była, tym bardziej zestresowany się wydawał. Kiedy go minęła, po chwili usłyszała jego głos.
- Ale dokąd idziesz?
Nie odwróciła się sądząc, że to nie do niej. Jednak po „Halo?” poczuła się lekko niespokojna, a kiedy poczuła czyjąś rękę na swoim ramieniu, odskoczyła w bok. Spojrzała na prześladowcę.
- Cz-cześć… - powiedział wyraźnie zmieszany.
- Witam – odpowiedziała czekając na rozwój wypadków.
Nastała dosyć niezręczna cisza.
- Szayel właściwie nie powiedział mi co dokładniej mamy dzisiaj zrobić… Wiesz może coś więcej o tym?
Kat zamrugała kilka razy oczami i ściągnęła okulary.
- Oh, to ty – powiedziała zaskoczona. – W tych okularach myślałam, że to jakiś afgański turysta.
Zaśmiała się niezręcznie.
- No więc… wiesz coś może? – spytał Tesla.
- Nie, nie mam pojęcia. Mamy po prostu udawać, nie wiem, może on robi nam zdjęcia z ukrycia, albo nas nagrywa, albo naśle na nas Nnoita czy coś – odpowiedziała szybko zerkając na telefon. No tak, 16.04. Zupełnie zapomniała o tym spotkaniu.
- Ale śmieszkowo – powiedziała do siebie patrząc dalej na wyświetlacz. – Wiesz, że ja kompletnie zapomniałam o tym spotkaniu?
- Oh…
- No to co robimy? – schowała telefon.
- E… Nie wiem…
- Ty jesteś facetem, wymyśl coś.
- Ale czemu…
- Jeśli jesteśmy obserwowani to musimy się zachowywać według planu, więc ty musisz być panem sytuacji – powiedziała cicho.
- No dobrze… Może pójdziemy coś zjeść?
- Przed chwilą jadłam obiad.
- To może do parku?
- O, tam mnie jeszcze dzisiaj nie było. Może będą kaczki.
Tak więc ruszyli.
***
Ulquiorra otworzył oczy. Z każdej strony otaczała go przenikliwa ciemność. Kompletnie nie mógł przyzwyczaić się do zmiany strefy czasowej. Ani do tego, że nie był tam, gdzie być powinien… a przynajmniej, gdzie mu mówiono, że będzie…
***
Lekarzu ulecz sam siebie – to jest tak bardzo o mnie. Z jednej strony jestem ekspertką od spraw sercowych, ale… sama mam problemy natury miłosnej… Jak to się dzieje? Czemu tyle się mówi o friends zone, jednak tak, jakby problem miał miejsce tylko u chłopaków?
Tak czy inaczej to nie jest najgorsze. Wróciwszy na wakacje do domu cieszyłam się nawet, że będę mogła z dala od sfery szkolnej przemyśleć całą sytuację. Ojciec pozwolił mi nawet urządzić przyjęcie! Muszę koniecznie skontaktować się z Briar. Na pewno znowu pomoże mi je urządzić. Chociaż chętnie przyjęłabym też rady od Maddie – chcę zrobić coś naprawdę szalonego! Przydałaby mi się też nowa sukienka…
WRACAJĄC do tego, co najgorsze – ojciec oznajmił mi, że ZNOWU zmienię szkołę. Myślałam, że to żart. Przecież moja misja w Ever After się nie skończyła. (Pomijając fakt, że właściwie nie wiem, co miałam zrobić i czy cokolwiek zmieniła moja obecność. Oprócz wznowienia tradycji Dnia Zakochanych Serc. Chociaż właściwie nie wiadomo czy za rok ktoś się pofatyguje o zrobienie kolejnej imprezy.)
WRACAJĄC do głównego tematu – mam wrażenie, że umrę. W Ever After jest tak bardzo BAJECZNIE (szczególnie, kiedy w pobliżu jest Dexter, szczególnie, kiedy jest bez okularów), że nie wiem, czy gdziekolwiek będzie mi chociaż w połowie tak dobrze jak tu. Poza tym słabo tak zmieniać po raz kolejny szkołę. No i jak zwykle mam „niezwykle ważną misję”, która będzie jak zwykle polegała na sianiu miłości. Lubię swoją pracę, naprawdę, ale czy będę mieć kiedykolwiek czas dla siebie? Chcę poznać swoją przeszłość! (Pomijając to, że chcę wyjść z fz.) Świecie, ty kurko…
***
Siedzieli sobie na ławku w parce. Kaczek nie było. Nawet fajnie im się ze sobą rozmawiało, kiedy Tesla stwierdził, że nie ma siły już chodzić. Nie, żeby obeszli cały Central Park kilka razy. Kat kopnęła jakiegoś kamienia, który potoczył się na drugi koniec alejki. Nagle dostała SMSa.
Od Szayela.
„WIĘCEJ AKCJI”
A więc jednak ich obserwują. Udała, że nic się nie stało i podstawiła mu telefon pod nos. Przeczytawszy domyślił się, o co chodzi. Zamyślił się. Kat uśmiechnęła się jakby była najszczęśliwszą osobą na świecie i zamrugała parę razy oczkami. Tesla wyglądał jakby miał zejść za tydzień. Przysunęła się lekko do niego.
- O, patrz, kaczki! – wystrzelił ręką przed siebie.
- Gdzie? – spojrzała w tamtą stronę.
- No gdzieś tam były, chodź, sprawdźmy.
- Już odpocząłeś?
- Tak.
- Siedzieliśmy tu tylko niecałe pięć minut.
- Ale już mi lepiej. Po prostu mi się nudziło.
Posłała mu lekko mordercze spojrzenie kamuflowane niewinnym uśmiechem. Coś poruszyło się w krzakach. No tak, mieli przecież coś udawać.
- To, ekhem, chodźmy może coś przekąsić, pewnie straciłaś dużo energii po tym spacerze – powiedział lekko teatralnie.
- Bardzo chętnie – wstała i ruszyli w losowym kierunku.
***
Tak bardzo nie chcę… Ojciec mnie posyła do jakiegoś liceum dla Mugoli. To nie tak, że mam coś do podludzi… Ale tam jest tak bardzo NUDNO. Żadnej magii, żadnych niespodziewanych rzeczy. Ale ojciec powiedział, że to nie jest taka znowu zwykła szkoła. Spytałam dlaczego, lecz odpowiedział tylko, że wszystkiego dowiem się w swoim czasie. EHHHH… Tak czy inaczej poczułam się nawet dobrze jak powiedział, że chciał mnie wysłać do Syrii pierwotnie.
***
Wakacje w pewnym sensie się już kończyły.
Tesla szedł żwawym krokiem do miejsca docelowego. Po drodze minął jakiś śmieszny czerwony party van. Rzucił na niego okiem. Okazało się, że to ten busik, gdzie można oddawać krew i dostać za to czekoladę. Pomyślał chwilkę. Powoli postawił nogę w drzwiach i wszedł do środka.
***
Kat oglądała właśnie w telewizji reklamę jakiegoś filmu.
- Sierpniowe niebo! Ponad pisiont dni chwały! – krzyczał pan z ekranu. Nagle rozległ się dźwięk dzwonka do drzwi.
Nie spodziewała się nikogo. Wstała i podeszła do drzwi. Zdziwiła się widząc Teslę.
- Co ty tu robisz?
- Szayel wysłał mi twój adres i kazał przyjść… - odpowiedział opierając się jedną ręką o ścianę.
- Oh… W takim razie wejdź… Czemu jesteś taki blady? – spytała lekko zaniepokojona.
- Blady? Zawsze jestem przecież blady – uśmiechnął się niewyraźnie. – Przyniosłem… czekoladę…
Zachwiał się i zaczął opadać w dół, jednak refleks Kat uchronił go przed upadkiem.
- …
Wciągnęła go do środka i położyła na sofie. Nawet nie był ciężki. Podłożyła mu poduszkę pod głowę i bardzo dużo innych pod nogi. Otworzyła okno. Usiała na podłodze przy jego głowie i cały czas obserwowała czy oddycha.
Po minucie otworzył lekko oczy. Dopiero jednak po kolejnej chwili był w stanie się ogarnąć.
- Co się stało?
- No właśnie chciałabym wiedzieć, bo to nie jest fajne, że se przychodzisz do mnie i słabniesz mi tu.
- Zasłabłem? – spytał podnosząc się gwałtownie. Jednak zakręciło mu się w głowie, więc wrócił do poprzedniej pozycji.
- Nie jadłeś śniadania czy coś?
- Jadłem… Gdzie są czekolady?! – znowu chciał wstać, ale go powstrzymała.
- Tu są – wskazała na stół.
- To dobrze… Bo widzisz, przyniosłem tobie – uśmiechnął się anemicznie.
- Tobie się w tej chwili bardziej przydadzą – mruknęła. Wyciągnęła z kartonika gorzką czekoladę i połamała ją.
- Ale to dla ciebie.
- Ale ja chcę żebyś ty to zjadł. Czemu właściwie mi zemdlałeś?
Nagle usłyszeli z dworu głos z megafonu:
- Oddaj krew do banku krwi! I ty możesz być potrzebny! W zamian dostaniesz czekoladę na wzmocnienie po dobrym uczynku!
Kat rzuciła w stronę Tesli mordercze spojrzenie.
- Sprzedałeś się za czekoladę? – syknęła.
- Co!? Przecież oddałem krew w dobrym celu! – krzyknął zaskoczony jej reakcją.
- Oni ciebie tam w ogóle zbadali? Przecież jesteś za chudy na takie rzeczy! W twoim stanie to jest czysta prostytucja!
Nastała chwila milczenia.
- Jedz.
- Ale to dla ciebie…
Wcisnęła mu kostkę w usta.
- Jedz.
Posłusznie skonsumował. Tak jak kolejną kostkę. I kolejną.
Sama też trochę podjadła. Siedzieliby tak pewnie dłuższy czas, gdyby nagle nie złapał jej za nadgarstek ręki, którą dawała mu czekoladę.
- Dobra, wystarczy.
- Ale dalej źle wyglądasz.
- Trudno. Przyniosłem ci czekoladę, bo ty miałaś ją zjeść.
- Nie chcę czekolady z prostytuowania się.
- Ale przecież już zjadłaś trochę…
- Nie obcho… JEDZ – zaczęła mu wciskać kolejną kostkę, chociaż dalej trzymał ją za rękę. Poczęli się szarpać.
Nagle z sąsiedniego pokoju ktoś wyszedł zastając ich w nieciekawe i niejednoznacznej pozycji.
- Martine? Dobrze, że już wstałaś, siostrzyczko – zaśmiała się nerwowo.
- Siostra? Nie wiedziałam, że masz chopoka – dziewczyna poprawiła nieco pasek przy spódnicy, która rozkloszowana sięgała jej nieco za kolana. Na górze miała zwiewną koszulę wsadzoną w środek.
- Ale to kolega…
- No to ja was zostawię. Nie przeszkadzajcie sobie – odpowiedziała poważnie i lekko się uśmiechnęła. Wsunęła oskarpetkowane stopy w sandałki, po czym wysunęła się cicho z mieszkania. Powoli zeszła po schodach. Wyszła na zewnątrz i w uduchowionej pozie wdychała idealne promienie słońca.
- Moja siostra jest już taka dojrzała. Pewnie niedługo weźmie ślub. Mam nadzieję, że zostanę druhną – powiedziała cichutko.
Nagle przejechał jakiś tir oblewając jej smukłą figurkę zawartością kałuży z porannego deszczu.
- Deszczu, ty kurko – westchnęła.
 

niedziela, 5 października 2014

22# Życie w NY - Koniec roku szkolnego

To było wyprodukowane w czerwcu, ale jakoś nie wrzuciłam w wakacje, nie ogarniam xD
***
I oto ostatni dzień szkoły. W całym budynku słychać było jeden wielki hałas ludzi ładujących się do auli. Trzeba było odczekać najnudniejszą część, czyli przemówienie dyrektora, rozdanie świadectw ostatnich klas itp. Kat usiadła obok Konaty.
- Gdzie masz swojego kolegę? - spytała niebieskowłosej.
- Kolegę? Jakiego ja mam kolegę... Ah, tego kolegę? - wskazała na chłopaka w okularach siedzącego gdzieś w kącie w pobliżu Cullenów.
- Czemu nie siedzi z tobą? Na stołówce zawsze siedzicie razem.
Konata wzruszyła ramionami.
- Znalazł sobie inną koleżankę - przetarła nosek. - I teraz nie mam z kim grać w Metina. Bez niego nasza gildia upadnie.
- Ah... przykre... - Kat odwróciła się w druga stronę. Właśnie obok niej usiadł Szayel.
- Cześć, koleżanko od projektu - uśmiechnął się.
- Cześć, kolego od projektu - odpowiedziała sztywno. Zauważyła, jak obok różowowłosego zajęli miejsca jego koledzy. Spojrzała na Ulqa, ale on martwo wpatrywał się w inną stronę. Westchnęła i zaczęła śledzić wzrokiem sytuację na auli.
Zakończenie przebiegało sprawnie i bez zakłóceń. Tylko jakiś golas przebiegł przez środek. I Grimmjow zapomniał panować nad śliną.
Po części uroczystej wszystkie klasy prócz ostatnich poszły do sal po świadectwa.
- Najpierw rozdam świadectwa z wyróżnieniem - powiedział wychowawca. - Zapraszam Szayela ze średnią 5.2.
Różowowłosy z udawanym skromnym uśmiechem wstał i poszedł na środek.
- Gratuluję - nauczyciel uścisnął mu dłoń i wręczył co miał wręczyć.
- Poproszę Katechi ze średnią 5.21.
Wszyscy w szoku spojrzeli na Szayela, który nagle zbladł.
- Jak to... - zemdlał. Ktoś miał średnią wyższą od niego. I tym kimś była jego partnerka z projektu. Pewnie przez jego geniusz dostała tą wspaniałą ocenę, która podciągnęła jej średnią ponad jego.

Kiedy Grimmjow wybiegł ze szkoły zastał tłumy nowych absolwentów w tradycyjnych pelerynkach la Harry Potter i czapeczkach z wstążką. Szybko odnalazł Sonę. Rozmawiała z jakimiś ludźmi i koleżankami.
- Kochanie, to ja lecę do Nami sprawdzić czy zajęła stolik - powiedziała Janna i poszła.
- To daj nam te rzeczy i już cię zostawiamy - powiedział jakiś mężczyzna zabierając od niej tonę książek, które dostała za różne konkursy, olimpiady, czy inne wyróżnienia.
- Tylko pamiętaj, że za dwie godziny jedziemy do babci - kobieta ucałowała ją i poszli, a dziewczyna ruszyła w tą samą stronę co Janna. Grimmjow żwawo podążył za nią. Kątem oka zauważył Ahri w jednym samochodzie z obrażoną miną i tego dziwnego blond chłopca w drugim samochodzie, który ciągle do niej machał. Między pojazdami stała para, która żywo gestykulując kłóciła się.
Sona skręciła, więc zrobił to samo. Już miał ją zawołać, kiedy ktoś go uprzedził.
- Sono! Dzień dobry! - Wolontarka radośnie przywitała dziewczynę. Sona nie byłaby w takim szoku, gdyby nie fakt, że kobieta nie była sama.
- Chciałem się z tobą zobaczyć po zakończeniu - powiedział Li. - Masz na sobie to śmieszne wdzianko?
Sona podała mu swoją czapeczķę, którą wymacał.
- Przyjemny materiał. Granatowa?
- Czarna z zieloną wstążką - powiedziała Wolontarka.
Grimmjow nie wiedział kto to, ale bardzo nie spodobał mu się ten gościu.
- Sona! - zawołał. Dziewczyna odwróciła się. Tylko nie on, pomyślała. Lubiła go, ale teraz był tu niepotrzebny. Chociaż pewnie chciał się tylko pożegnać... Właściwie to już się chyba nigdy w życiu nie zobaczą. Chyba warto przecierpieć te ostatnie chwile dla świętego spokoju, prawda?
- Kto to? - spytał Li szeptem.
- Sądząc po mundurku to pewnie jej kolega ze szkoły - odpowiedziała Wolontarka.
- Chciałem ci złożyć życzenia - powiedział Grimmjow podając jej ładnie zapakowane pudełeczko. - Wszystkiego najlepszego.
Sona uśmiechnęła się do niego i skinęła głową w podzięce. Grimmjow kątem oka zerknął na obcego sobie mężczyznę. Skoro miał opaskę na oczach to pewnie był ślepy.
Pantera pochylił się nieco nachalnie nad Soną, aby ją cmoknąć w policzek, ale nie zdążył nic zrobić. Chwilowo stracił czucie od pasa w górę. Zobaczył przerażoną twarz dziewczyny.
- Sona jest bardzo wdzięczna za pamięć, ale teraz się spieszy - Li stał obok nich. Kiedy tylko zabrał palec z pleców Grimma, ten nagle odzyskał czucie. Odsunął się trochę i spojrzał wrogo na ślepego.
- Co ty *przekleństwo* *brzydkie wyzwisko*!?
Spojrzał na Sonę, która posłała mu przepraszające spojrzenie.
- Co to za jeden, co? Co on sobie myśli, co?
- A ty, młodzieńcze, co chciałeś zrobić?
- Nie twoja *przekleństwo* sprawa - Grimmjow lekko zarumienił się.
Sona złapała Li za rękaw chcąc aby już zostawili jej kolegę w spokoju. Ten rozumiejąc o co jej chodzi wziął ją za rękę i już chciał się odwrócić, ale Grimmjow nie zamierzał skończyć. Nie wiadomo po co tutaj taka agresja ze strony jednego i drugiego, ale życie.
- Czyli tak? Czyli wolisz tego ślepca, który nawet nie uratuje ciebie, kiedy zajdzie taka potrzeba? - krzyknął.
Sona miała kompletnie dosyć tej sytuacji.
Lee się odwrócił, więc Pantera o bardzo małym rozumku postanowił zaatakować go z pięści. Niewidomy z łatwością zatrzymał jego atak jednym palcem.
- Jak to...
- Proszę odejdź nim zaczniesz myśleć, że dam się sprowokować.
Grimmjow poprzeklinał trochę, ale odszedł.
Sona westchnęła. Przynajmniej pozbyła się tego idioty raz na zawsze. Ich kontakty były w dobre, dopóki nie zaczął jej wysyłać ofert wspólnych wakacji. Wtedy zaczęła się cieszyć, że niedługo koniec. Jednak po tej akcji była pewna, że nie nawiedzi jej czasem którego pięknego dnia. Zastanowiła się też czemu on wywnioskował, że ma u niej jakiekolwiek szanse. I w tym momencie, gdyby nie Wolontarka, wpadliby pod tira przechodząc na drugą stronę ulicy.
- Sono, nie zamyślaj się tak, mam tu już jednego ślepca pod opieką - zaśmiała się, a Lee przybrał obrażoną minę.
- Czego chcesz, kobieto, dawno nie byłem na dworze, mam wrażenie, że to wszystko jeździ wszędzie.
- To masz co robić w wakacje.
Przechodzili właśnie obok kawiarenki i Sona przypomniała sobie o koleżankach. Zastanowiła się czy może czasem nie zostać z Lee...
- Sona! Co tak długo! - Janna miała dar znajdowania jej.
- Umówiłaś się z koleżankami? Mogłaś nas poinformować - powiedziała z uśmiechem Wolontarka. Sona ścisnęła dłoń Lee.
- Idź się zabawić z młodymi, starego Lee musi Wolontarka nakarmić obiadem - powiedział.
- Stary Lee jest przecież tylko kilka lat starszy od młodej Sony - zaśmiała się Wolontarka. - Spokojnie mógłbyś być moim synem! Skoro już idziesz, to do zobaczenia Sono.
Lee ścisnął jej dłoń po czym poszli sobie. Sona pożegnała ich uśmiechem, który natychmiast zmienił się w przerażenie na widok wyrazu twarzy Janny.
O nie, będą pytania, pomyślała.
- Sono, zamówimy pyszne desery, a potem nam wszystko opowiesz - Janna uśmiechnęła się makabrycznie i zaciągnęła przyjaciółkę wgłąb kawiarenki.

***

I to na tyle, hihi, hoho. Będzie odcinek o wakacjach. Może kiedyś.

piątek, 20 czerwca 2014

21# Życie w NY: Bal maturalny i nowy wymiar znajomości

A oto i długo wyczekiwany bal xD 6 stron wordowych pisanych NA TELEFONIE ;u; Miłej zabawy.

***


Oto wielce wyczekiwany dzień balu. Wszyscy, którzy mieli dzisiaj wieczorem imprezę, wydzielali aurę radosnego podniecenia. Szayel obdarzał ich wszystkich spojrzeniem pełnym łagodnego współczucia. Myślą, że się dobrze zabawią. Naiwni. Przecież najlepsza impreza będzie za rok u niego! Już w nocy uzyskał poparcie Nnotry i Grimmjowa. Ulqu nie odbierał telefonu, ani nie odpisał na SMSowy spam. Trzeba było więc porozmawiać z nim dzisiaj.
- Ulqiorra, przyjacielu! - poleciał do niego z otwartymi szeroko ramionami. - Czyś zapoznał się z moim FANTASTYCZNYM planem?
Ulqu spojrzał na niego swoim nihilistycznym wzrokiem.
- Przecież mnie nie będzie.
Szayel poczuł się, jakby ktoś mu zrzucił pianino z Szopenem na głowę. O przypadku Ulqa kompletnie zapomniał. Chociaż to właściwie ułatwiało sprawę. Ulqu pewnie i tak pewnie nie brałby udziału w całym przedsięwzięciu.
- To fakt, ale zawsze możesz przyjechać na tą imprezę.
- Nie.
- Nie chcesz oglądać mojego triumfu?  
Przyjaciel obdarzył go spojrzeniem " nie". Szayel ściągnął okulary i nerwowo przetarł je o bawełniany T-shirt Grimmjowa.
- Tak czy inaczej: co dzisiaj robimy? - spytał Niebieskowłosy.
- Nie idziesz na bal? - Szayel uniósł brew.
Pięć oczu wbiło spojrzenie w Grimma.
- Nie - odpowiedział wzruszając ramionami.
- A Sona z kim idzie?
- Z koleżankami.
- ... nie zaprosiłeś jej?
- Ale to jej bal...
- Ale to faceci zapraszają - uświadomił go Nnoit.
Grimm zamrugał kilka razy i po chwili zniknął im z oczu. Biegał po całej szkole, aż w końcu ją znalazł. Stała ze swoimi koleżankami. Złapał ją za ramię i z rozpędu odciągnął na bok. Zaskoczyła ją ta sytuacja.
- Ej, oddaj nam ją - zaśmiała się Janna, jednak nie wyglądała jakby jej cokolwiek przeszkadzało.
- Pójdziesz ze mną na bal? - spytał szybko Sonę wypatrując się w nią niecierpliwie.
Bez wahania zaprzeczyła głową.
- Czemu? Idziesz z kimś innym?!
Znowu zaprzeczyła wyciągając telefon. "Idę tylko z dziewczynami, chcemy się zabawić razem, to nasze ostatnie dni razem." - pokazała mu wyświetlacz i uśmiechnęła się przepraszająco.  
- Aha, ok... - odpowiedział. Lekko zrezygnowany poszedł wracać do kolegów.
- Czemu się nie zgodziłaś? - spytała Janna lekko oburzonym tonem, kiedy odszedł.
Dobrze wiesz, że na tego typu imprezy chodzi się albo z chłopakiem, albo samemu - przekazała jej migowo Sona.
- No a co ci szkodzi skoro i tak kończysz tą szkołę?
Sona spojrzała na nią wymownie.
- Czekaj... Jest ktoś inny?! - pisnęła podniecona.
Koleżanka szybko zaprzeczyła.
- Czyli tak! No powiedz kto to! Powiedz - ciągała ją za ręce. - Poppy, powiedz jej, żeby powiedziała!
- Co ja będę mówić... - burknęła ciemnoskóra dziewczyna. Od kilku dni nie miała humoru. Jej przyjaciółki szły na after party do Dravena, u którego nie mogła przecież się pojawić. Całkowicie zrezygnowała i z jakiekolwiek imprezy i z całego balu, pomimo stwierdzenia Janny, że przecież mogą iść gdzie indziej. Jednak wiadomo, że to Draven robi najlepsze imprezy, a zaproszeni mogą czuć się kimś, więc Poppy nie chciała psuć przyjaciółkom zabawy.
***
- Najlepsze imprezy robi Draven, a ja znam kogoś, kto został zaproszony - oznajmił Szayel podczas przerwy obiadowej.
- Któż to taki? - spytał Nnoit pałaszując ze smakiem swoją porcję waty.
- Edward Erlic - poprawił okulary. Nnoit zaksztusił się colą, a Grimmjow, który dopiero co dotarł usiadł z wrażenia.
- Czemu rozmawiacie o tym chłopcu? - spytał.
- Zda nam szczegółową relację z imprezy u Dravena oraz zrobi wywiady z uczestnikami.
- A po co?  
- Żebyśmy za rok zrobili równie dobrą imprezę - uśmiechnął się Szayel.
- Ale czy ludzie nie będą woleli iść do niego, skoro go już znają?
- Przecież go już nie będzie.
- Ej, ale on ma rację - stwierdził Nnoit. - Skąd wiesz, że Draven w końcu zdał?
Szayel złapał się za głowę. Natychmiast musiał się tego dowiedzieć. Pobiegł szybko do pokoju nauczycielskiego do najbardziej zaufanego nauczyciel.
- Tak, Szayel, o co chodzi?
- Panie profesorze, czy wie pan czy Draven... - zawahał się, bo przecież nie znał nawet jego nazwiska. Ale nauczyciel chyba nie o kogo chodzi - ...zdał?
- Wiem - nauczyciel uśmiechnął się przyjemnie.
- Czy mógłby więc pan powiedzieć więc, czy zdał?
- Nie mogę udostępniać takich informacji uczniom.
- Ależ to bardzo ważne! Od tego zależy...wszystko! - zaczął panikować.
- Skoro tak ci na tym zależy to sam go spytaj - zaproponował nauczyciel i wrócił do pokoju.
Nie było innej rady. Szayel pobiegł do stołówki. Draven był jeszcze bardziej oblegany niż zawsze. Różowowłosy przebił się przez tłum ludzi i dźgnął go w ramię. Natychmiast został obdarzony draaavenowym spojrzeniem i skupieniem wszystkich osób wokół.
- Witaj, chciałbym zadać tobie pytanie.
- No mów - Draven uśmiechnął się szeroko.
- To trochę prywatne, nie chciałbyś może odejść nieco dalej?
- Draven nie ma niczego do ukrycia!
- Rozumiem. Chciałem więc spytać czy zdałeś ten rok.
Nastała chwila milczenia. Nikt z fanów Dravena nawet nie pomyślał, że on mógłby odejść.
- Draven zostaje z wami! - oznajmił wyciągając ręce w stronę wiwatującego tłumu. Szayel przeraził się. Zadanie będzie trudniejsze niż myślał. Niezauważony wrócił do przyjaciół. Usiadł zrozpaczony przy niedokończonym posiłku i schował twarz w dłoniach.
- A mówiłem - powiedział Grimmjow z mięsem w buzi.
- Grimmjow wiedział raz coś lepiej od Szayela - Nnoit zaczął się głośno śmiać zwracając na siebie uwagę otoczenia, a kłębki waty wypadały mu z buzi.
- Nie umiecie jeść - skomentował Ulqu wyczulony na etykietę. Sam nosił do szkoły własne sztućce, gdyż stołówka nie zapewniała osobnych noży do drobiu i wieprzowiny. Grimmjow wziął serwetkę, którą kulturalnie obtarł Nnoitowi twarz z resztek waty.
- Dziękuję, przyjacielu - powiedział dystyngowanie Nnoitra, po czym zauważył sugestywne spojrzenie Szayela. Odwrócił się i ujrzał swojego kuzyna, który miał skierowany w jego stronę obiektyw telefonu.
- Tesla, idioto! - wydarł się po czym wylał wodospad przekleństw i zaczął go gonić. Szayel znowu ukrył twarz w dłoniach.
***
Balowe zamieszanie Grimmjowa nie było jedyna przykra rzeczą, jaka go dzisiaj spotkała. Idąc na ostatnią lekcję przechodził obok Janny i dziwnej dziewczyny, której nie znał. Usłyszawszy, że rozmawiają o Sonie, przystanął i podsłuchiwał w ukryciu.
- Pytałam już czy będziesz w sobotę, Nami?
- Na tej imprezie urodzinowej dla Sony? Tak, wyjeżdżam dopiero za tydzień.
- To świetnie. Tak poza tym to rozmawiałam z Dravenem. Pogada z muzykiem aby puścił ulubiony kawałek Sony. Ciekawi mnie to czemu od razu się na to zgodził...
- Czemu?
- Nie mamy z nim jakichś specjalnych kontaktów, a jako szkolny gwiazdor nie robi przysług tego typu.
- Może miał dobry dzień?
- Może... Nie wydaje mi się jakoby on wiedział nawet o kim mówię...  
Po chwili zaczęły gadać o jakichś prezentach, aż w końcu Grimmjow zrozumiał - Sona miała dzisiaj urodziny! I to nie byle jakie! Sona  właśnie stała się pełnoletnia! (Pan Szef stanu Nowy Jork zmodyfikował prawo dotyczące pełnoletności z powodów osobistych: jego córka miała o rok starszego od siebie chłopaka, więc według tego prawa, ów chłopak był pedofilem.)  Teraz musiał pędzić na lekcję, ale po zajęciach koniecznie chciał ją spotkać i złożyć życzenia. Że też nigdy nie pytał ją o datę urodzin...
***
Od razu po dzwonku zerwał się z miejsca i pobiegł na zewnątrz. Zauważył ją wychodząca z terenu szkoły. Szybko zaczął biec. Niestety dogonił ją, kiedy wsiadała do autobusu. Przez głupie głośne dzieciaki nie usłyszała go. Stwierdził, że chyba nie ma sensu wysyłać życzeń SMSem. Jutro to załatwi. Przynajmniej zdąży kupić prezent.
***
Do balu pozostało kilka godzin. Sona niespecjalnie się spieszyła. Dla niej było wystarczająco czasu, żeby jeszcze odwiedzić Lee. Wdrapała się pogodnie po starych schodach na odpowiednie piętro i zapukała do drzwi. Od razu otworzył. Potrafił rozpoznać jej kroki na schodach. Zaprowadził dziewczynę do salonu, gdzie jego nieduży stół był elegancko zastawiony. Sam Lee ubrany był w pewien sposób odświętnie. Sona zdziwiła się. Skąd wiedział?
- Wolontarka mi powiedziała i pomogła przygotować to wszystko. Wszystkiego najlepszego - uśmiechnął się i zaprosił ją do stołu.
Zjedli więc ten elegancki posiłek, po którym Sona wstała aby zabrać się za sprzątanie.
- Zostaw to - powiedział usłyszawszy, jak łapie za talerze. - To w końcu twoje urodziny. Poza tym masz dzisiaj bal, nie chcę ciebie zatrzymywać. Pozwól, że jeszcze dam ci prezent - wstał, znalazł jej rękę, po czym wcisnął jej zawiniątko wyjęte z kieszeni.
Sona stwierdziła, że nie może tego przyjąć. Lee lewo opłacał mieszkanie i jedzenie, ten obiad przecież też nie był za darmo.
- Musisz to wziąć.
Sona odwinęła więc pakunek. W środku znalazła zawieszkę – dziwny złotawy medalion z błękitnym kamieniem.
- To jeden z najcenniejszych artefaktów wojownika. Mi już to niepotrzebne, a nawet ładne to jest, więc może ci się spodoba...
Sona zarzuciła mu ręce za szyję i mocno przytuliła. To było naprawdę kochane, że podarował jej coś tak sentymentalnego. Też ją delikatnie przytulił.
- Czy mógłbym zobaczyć jak wygląda twoja twarz? - spytał wyciągając rękę w jej stronę. – Ciekawi mnie jak wyglądasz, a wcześniej nie chciałem o to pytać żeby mnie nikt o pedofilię nie oskarżył.
Dziewczyna wyraziła zgodę przyciągając jego dłoń do policzka. Zamknęła oczy, a Lee powoli przesuwał palcami po jej twarzy: po oczach, nosie, policzkach, brodzie i ustach. Nagle przysunął się bliżej całując ją prosto w usta. Sona nie spodziewała się tego, ale zarumieniona oddała szybko pocałunek. Pogłaskał ją po policzku.
- Cieszę się, że mogłem to zrobić nie narażając się prawu. To teraz możesz już iść na bal - uśmiechnął się lekko. Jednak Sonie nie chciało się już wychodzić. Właśnie dostała najpiękniejszy prezent na świecie.
Wtem telefon zadzwonił. Sona odebrała SMSa.
- Koleżanki się niecierpliwią?
Ścisnęła go za rękę dając do zrozumienia, że niestety musi iść.
"Obiecałam im." - przekazała syntezatorem.
- No to dalej, idź, dzisiaj nie dzień na siedzenie u mnie. Musisz się jeszcze przebrać, uczesać i umalować - zaprowadził ją do drzwi i pożegnali się.
Dzisiaj miała bal, więc nie mógł pozwolić jej na siedzenie z nim. Poza tym miał wiele do przemyślenia... Chyba tak jakby przeszli na inny wymiar znajomości.
***
W domu Sona szybko szykowała się na bal. Czekała ją cała noc imprezowania przecież... Nie mogła się kompletnie na tym skupić. Zrezygnowała z fryzury, którą planowała i zrobiła jej prostszą wersję. Jej sąsiad, który miał ją podwieźć do szkoły już czekał w samochodzie. Zabrała naszyjnik, wyciągnęła z niego zawieszkę i doczepiła tą podarowaną przez Lee. Wybiegła z pokoju. Ubrała buty. Wyskoczyła do samochodu i pojechała na bal. Miała świętować zakończenie szkoły i swoje urodziny, ale teraz myśl o imprezie po balu napawała ją niechęcią... Chciała być teraz w innym miejscu.
***
Bal już trwał. Nie rozkręcił się dobrze, a już Caitlyn musiała opuścić salę.
- Kochana, na pewno ci przejdzie? - Lux nie zostawiała jej na krok. - Może odwieść cię do domu?
Cait usiadła na ławce i spojrzała na koleżankę. Wyglądała na prawdziwie zmartwioną. Ale nie miała ochoty dawać się odwozić limuzyną Lux, która stała w gotowości pod szkołą.
- To zaraz minie, często tak mam...
- Na pewno? Może to przez to, że twój partner jeszcze nie dotarł?
- Nie, ma coś ważnego do zrobienia. Będzie za godzinę.
- Cait?
Odwróciły się w stronę mówiącego. Był to ów partner Cait.
- Coś się stało? - spytał podchodząc do niej.
- To co zawsze... - mruknęła stwierdzając w myślach z zadowoleniem, że ubrał dokładnie to, o co go prosiła. Nie mogła sobie wyobrazić, żeby jej partner miał niepasujący kolorystycznie outfit.
Lux odsunęła się więc od tej "uroczej parki". Bardziej niż Cait cieszyła się jej chopokiem. Blondynka zaś przyszła sama, bo... nikt nie śmiał się zaprosić jej. Właściwie to niby przyszła ze swoim kuzynem, ale jaka to zabawa.
***
Sona weszła szybko do sali i zaczęła szukać wzrokiem swoich przyjaciółek. One namierzyły ją wcześniej. Podeszły do niej.
- Co tak długo? Martwiłyśmy się o ciebie - Janna zaczęła poprawiać jej fryzurę.
Trochę się zasiedziałam u Lee, odpowiedziała migowo pozwalając jej na poprawki.
- Mogłaś sobie podarować odwiedziny dzisiaj. I tak siedzisz tam codziennie.
Sona wzruszyła ramionami. Po chwili przekazała przyjaciółkom co dla niej przygotował z okazji urodzin. Pomijając jeden szczegół...
- Dziwny ten wisiorek - stwierdziła Nami. - Radzę ci sprawdzić czy to czasem nie ma jakiegoś demonicznego znaczenia.
Sona tylko uśmiechnęła się i dotknęła włosów. Teraz jej kok nie groził zawaleniem.
Postanowiły popatrzeć sobie na ludzi. Kiedy już usiadły, obserwowały ludzi, z którymi spędziły te wszystkie lata w szkole średniej. W oczy rzucała się grupa sportowców i czyrliderek zajmujących większą część parkietu. Wśród nich był bogato zbudowany Garen i jego kuzyn Jarosław "Jarvan" z drużyny futbolowej, ich największy wróg - Dariusz z drużyny tenisowej wraz z siostrą Katarzyną, jedyną tenisistką w szkole (od czasów, kiedy była mistrzyni juniorów, Poppy, zrezygnowała ze sportu z powodów prywatnych), oraz starszym bratem Dravenem siedzącym w tej szkole nie wiadomo jak długo (i będącym powodem odejścia Poppy), lecz osiągającym pierwsze miejsca w wielu dyscyplinach sportowych (daje szkole zwycięstwa, więc dyrektor nie chce się go jakoś specjalnie pozbywać, taka symbioza). Był wśród nich również nowy przyjaciel Wiecznego Ucznia - jakiś pierwszak, który pomimo wyjątkowo niskiego wzrostu potrafi z łatwością wrzucić piłkę do kosza. Razem z nimi densiły czyrliderki, takie jak Lux, Nidalee, głupia Orihime (dla której to ostatni rok, bo jest za głupia na tą szkołę) i wiele innych.
Nie było jednak Ahri, gdyż zrezygnowała ze swojego życia publicznego z powodu incydentu z młodszym bratem.
W jednym kącie siedzieli artyści, czy kij wie kto, między innymi Izuru.
- Tak bardzo się cieszę, że w końcu kończę tą szkołę - westchnął.
- Czemu? Nawet śmiesznie tu jest - stwierdził jego kolega o podobnej fryzurze.
- Bo ciebie nie prześladuje żaden nauczyciel - skomentował kolega o damskiej twarzy w czerwonych włosach. Deidara wzruszył ramionami, a Izuru z kolejnym westchnięciem upił łyk soku. Myśl o tym, że pozbędzie się z życia profesora Gina była naprawdę nieprawdopodobnie wspaniała.
- Oby to co tu nas zostało tu też zostało...
- I w proch powoli się obracało...
- I BUM! - dokończył Dei. Koledzy spojrzeli się na niego naprawdę nie chcąc po raz kolejny dyskutować na temat jego zapędów "szybkiej sztuki", która w niektórych momentach ocierała się o perwersję.
Kolejny kąt sali wypełniony był Cullenami i Bellą, a jeszcze kolejny całą resztą innych grup społecznych, których nikomu by się nie chciało wymieniać.
Nagle puszczono dosyć wolny utwór. I to nie jakiś pierwszy lepszy, lecz ulubiona piosenka Sony. Na twarzy dziewczyny widać było zachwyt. Nie spodziewała się, że usłyszy to na balu maturalnym. Janna uśmiechnęła się do siebie, po czym wzięła przyjaciółkę na parkiet. Co z tego, że tańczyły teraz same pary. One też przecież mogą jako BFF.
***
Bal powoli dobiegał końca. Przynajmniej dla tych, którzy szli na pobalowe imprezy. Sona bardzo chciała jeszcze zostać, ale Janna nalegała. Musiały jeszcze przebrać sukienki. Tak długie nie nadawały się na imprezę tego typu. Sona westchnęła. I tak powinna być trochę wcześniej. Odszukała wzrokiem Dravena. On chyba też już się zbierał. Wyszły ze szkoły i skierowały się do vana Nami, gdzie przebrały się, a potem ruszyły na miejsce.
Kiedy dotarły do luksusowego apartamentu Dravena, w środku było już parę osób i jakaś szmirowata muzyka sączyła się z radia. Jak ktoś mógł być tak niepoważny. Janna i Nami ciekawie rozglądały się wokół, a tymczasem Sona śmiało ruszyła w wiadomym sobie kierunku. Blondynka dopiero po chwili zauważyła brak przyjaciółki. Zaczęły jej szukać, kiedy nagle radio ucichło, światło się przyciemniło i jedynie na przeciwległej ścianie paliły się jakieś lampki oświetlając coś na kształt miejsca dla DJa, gdzie... stała Sona z jakimś kolegą.
- Draven wynajął ich na swoją imprezę, ale czadowo - pisnęła Nami. Janna też była w szoku. Wiedziała, że u Dravena muzykę puszczają najlepsi, ale nie myślała, że jej przyjaciółka i jej kolega są aż tak dobrzy. Muzyka zaczęła grać. Był to typowy kawałek, podczas którego Draven wchodzi do pokoju witany okrzykami tłumu.
Impreza się zaczęła.

20# Życie w NY: Jutro bal maturalny!

Strasznie krótkie i pisane na telefonie xD Ale za to 21 będzie większy :"D
***

Był wieczór. Kat leżała od kilku godzin i nie mogła zasnąć. Przyglądała się zapalonym oknom widocznym z jej pokoju. Ciekawe czemu tyle osób nie spało o tej porze. Chciała stwierdzić czy noc była pochmurna czy gwieździsta, ale silne światło wydobywające się z miasta oraz kłęby smogu uniemożliwiały jej to bardzo skutecznie. Miała już dość tego miasta. Było piękne, ale ona nie była stworzona do mieszkania w takim miejscu. Jednak szkołę trzeba było ukończyć...
***
Szayel spał tej nocy równie niespokojnie. Za kilka godzin bal maturalny, a on na niego nie idzie... Mógł się pocieszyć tylko tym, że na własny bal nie będzie potrzebować partnerki. Z drugiej strony nie był pewny czy załapie się na jakąkolwiek imprezę po balu, na czym mu najbardziej zależało, a sam nie jest na tyle popularny, aby zrobić własną...
- Eureka! - wrzasnął, zerwał się z łóżka i pognał do telefonu. Wybrał numer Nnoita. Te wakacje zapowiadały się niezwykle pracowicie.

***
Wakacje już za 2 dni. Jutro bal maturalny. Sona leżała sobie w wannie zanurzona w obfitej pianie pachnącej typowym płynem do kąpieli. Niedawno wróciła do domu po przedstawieniu. Odniosło ono duży sukces, wszyscy byli zafascynowani doborem aktorów, ich grą, a także muzyką, co najbardziej ją ucieszyło. Myślała jednak teraz o kimś niezwiązanym z przedstawieniem, a dokładniej o tym, co ją spotkało wczoraj.Jej wizyty u Lee Sina nie były już czymś w rodzaju wolontariatu. Stali się serdecznymi przyjaciółmi, więc kończąca się akcja charytatywna nie była dla nich znaczącą. Sona nie zamierzała zaprzestawać swoich wizyt, a Lee Sin nie poszukiwał nikogo innego do towarzystwa.Tego dnia, kiedy dziewczyna miała wracać do domu, zaczął padać deszcz. I nie była to taka tam sobie mżawka, lecz olbrzymia ulewa. Najbliższy przystanek był kawałek stąd, Lee nie miał w domu parasola, taksówki są strasznie drogie, a przecież Sona nie mogła wyjść w takiej pogodzie na dwór - nie można się przeziębić na własny bal maturalny! Jako, że jej rodziców nie było w domu i nie mogli po nią przyjechać, jedynym wyjściem było zostać...- Przenocujesz u mnie - stwierdził Lee i poszedł jej przygotować łóżko."Mogę spać na kanapie", powiadomiła, ale zignorował ją. Nie miała wyjścia, nie potrafiła walczyć z jego zawzięciem.Minęło zaledwie kilka minut od kiedy położyli się spać. Niebo rozbłysło, a po chwili zagrzmiało donośnie. Sona otworzyła oczy i spojrzała w okno. Czyżby czasem Lee nie wspominał jej o czymś związanym z burzą... Gwałtownie odwróciła się w stronę drzwi. Czyli ma dobry słuch. Jej przyjaciel też jeszcze nie spał. I najprawdopodobniej nie zamierzał tego uczynić w najbliższym czasie. Wstała. Nie była pewna, czy jej pamięć jej nie zawodzi i Lee ma jakieś przykre wspomnienia z burzą. Chciała trochę z nim teraz posiedzieć, aby o tym nie myślał. Została go siedzącego na kanapie.- Też nie możesz zasnąć? - spytał, jakby burza trwała co najmniej godzinę. Sona uśmiechnęła się i postanowiła cofnąć po komórkę, lecz nie zdążyła.- Możesz mi nalać trochę wody do szklanki? - poprosił. Sam potrafił to zrobić, ale dziewczyna postanowiła spełnić jego prośbę. Jak znowu zagrzmi, to mógłby czasem upuścić szklankę czy coś. Kiedy kierowała się w stronę kuchni zabłysło. Nie zdążyła dość do szafki, gdy złapał ją za nadgarstek i zatrzymał. Zagrzmiało i drgnął niespokojnie. Zachowywał się naprawdę dziwnie, chciała cofnąć się znowu po telefon, spytać go o co chodziło z tą burzą. - Opowiem ci o tym jeszcze raz, bardziej szczegółowo, ale nie idź po ten wstrętny telefon - powiedział. Zdziwiła się, ale w sumie mógł przewidzieć co chciała zrobić.- Tylko nie płacz. Wolontarka ryczała, kiedy jej opowiadałem.Dziewczyna się przestraszyła i zaniepokoiła.- To odpowiedzieć?Skinęła odruchowo głową na tak, lecz po chwili lekko spanikowała. Niby jak teraz mu przekaże, że chce to usłyszeć?- Dobrze, chodźmy usiąść i opowiem.Wmawia sobie co mogę odpowiedzieć, pomyślała. Ciekawe co jeśli bym nie chciała.- Nie wierzysz, że naprawdę wiem, co mi chcesz powiedzieć?To ją lekko zdziwiło. Czemu zachowywał się jak jakiś czarodziej? Ta burza bardzo źle na niego wpływała.- Zrzuć to na burzę, ale nie bawię się teraz w żadne sztuczki.Wyglądał całkowicie poważnie. Ścisnął ją lekko za nadgarstek.- Może i ciebie nie słyszę ani nie widzę, ale mogę ciebie poczuć, więc wiem, co chcesz mi przekazać.Usiedli na kanapie i odpowiedział jej. Opowiedział jej całe swoje życie. Jego chęci bycia najlepszym. Kierowanie się pychą i poczuciem wyższości. Burzy szalejącej pewnej nocy, kiedy z jego winy zginęła cała tybetańska wioska. O tym jak podpalił się w ramach protestu o wolny Tybet, kiedy odratowano go, jednak stracił oczy. Kiedy przez przypadek zabrano go jak bezdomnego inwalidę do przytułku w Stanach. A ona płakała. Nie uroniła jednak ani jednej łzy, nie pociągała nosem. Mimo wszystko on wiedział.- Miałaś nie płakać.Delikatnie wyciągnął dłoń przed siebie dotykając jej policzka. Łzy pociekły jej mimowolnie spływając po jego palcach.

niedziela, 6 kwietnia 2014

19# Życie w NY: dyskoteka i problemy Szayela


 
Dni nieubłaganie znikały z kalendarza. Bal był już za zakrętem, a Szayel nie miał z kim iść. Jak na razie tylko jedna osoba z ich całej czwórki miała zapewnioną wejściówkę. Ale czy na pewno?
Grimmjow expił właśnie na nowo ściągniętym serwerze Metina. Jego wypasiony wojownik siedzący na koniu z łatwością pokonywał gromady psów rzucające się na niego. Szybko nabił poziom 100 i postanowił pójść na PvP, lecz usłyszał dźwięk wiadomości.

[Sona]: Hej. Co tam? (:
[Ja]: gram w metina
[Sona]: Nie znam tej gry. Co robisz jutro wieczorem?
[Ja]: nie wiem a co
[Sona]: Chciałbyś zobaczyć jak pracuję? (:

Grimmjow zamyślił się. Kiedyś coś wspominała, że dorabia sobie na imprezach, ale jakoś nigdy nie pytał, co dokładnie robi.

[Ja]: ok.
[Sona]: To jutro w szkole podam Ci adres i godzinę. Teraz muszę już iść, pa. (:
[Ja]: pa

Wrócił do Metina zapomniawszy o tym, co mu napisała.
***
Kolejny dzień nie przyniósł rozwiązania dla Szayela. Chłopak bezradnie opierał się o zlew w męskiej toalecie. Głowę miał spuszczoną a z nosa kapały mu ostatnie krople krwi. Grimmjow znowu przez przypadek przywalił mu w nos z łokcia na WFie. Za jakie grzechy musiał mieć z nim ten przedmiot. Ciekawe, czemu w ogóle Ulqu ma to zwolnienie z WFu. Przecież często jeździ na zawody… Szayel wyobraził sobie przyjaciela, ogłuszonego łokciem Grimmjowa, który leży pół przytomnie na ziemi, a z jego nosa powoli cieknie krew. Jego twarz jest bladsza jak zwykle, a oczy lekko przymknięte…
- Cholera – różowowłosy uderzył głową w zlew. Jakim cudem do głowy przyszedł mu obraz tak słabego Ulqa? – Przecież on zawsze jest w najlepszej sytuacji, nic go nie obchodzi i nie rusza… - pomyślał o sytuacji przyjaciela-sieroty. – Eh…
Uderzył się ręką w czoło. Ulqu pewnie udawał, że nic go nie rusza. Chyba czas, aby Szayel wczuł się w rolę najlepszego przyjaciela i szczerze z nim pogadał.
***
Co tam szkoła. W szkole są same nudy. Najlepsze rzeczy dzieją się po szkole. Dlatego Grimmjow cały dzień nie słuchał nikogo i niczego, zajęty myśleniem o wieczornym spotkaniu z Soną.
- Grimmjow! Który z tych stopów metali dysocjuje z wodą!? – nauczycielka trzepnęła linijką w biurko.
- Y… - Pantera włączył się. – W dwutysięcznym pięćdziesiątym ósmym.
Klasa zaryczała śmiechem. Grimmjow był taki pocieszny. Szkoda, że nie zda do następnej klasy.
Szkoła jak to szkoła. Dla niektórych była fajna, a dla innych nie…
- Panie Granz, panu oddam sprawdzian po lekcjach.
- Dobrze.
Szayel zastanowił się, co to może znaczyć. Napisanie tego testu źle nie wchodziło w grę. Może napisał coś, czego nie było w kluczu, ale nauczyciel stwierdził, że właściwie w kluczu był błąd i on, Szayel Aporro Granz, odkrył coś, czego nie udało się odkryć nikomu wcześniej!?
- Średnia klasy to 10%.
- Zadziwiająco niska.
- Tak. Nie wiedziałem, że pójdzie aż tak źle. Na lekcjach każdy sobie w miarę radził. Chyba przesadziłem ze stopniem trudności sprawdzianu.
- Ależ, panie profesorze, sprawdzian powinien być trudny, bo inaczej pomyślą, że umieją wszystko i poprzewraca się im w głowach.
- Doskonała myśl. W takim razie i twój sprawdzian powinienem odebrać pozytywnie – nauczyciel podał mu kartkę. Szayel zerknął na punktację.
Chwilę później przyjechała karetka.
***
Grimmjow dojechał we wskazane miejsce. Spojrzał na luksusowe wejście do klubu i aż mu szczęka opadła. Sona czekała w pobliżu. Podeszła do niego, uśmiechnęła się na powitanie, po czym zaciągnęła go w stronę wejścia dla personelu.
- Nieźle tu – skomentował futurystyczny wygląd korytarza. Sona z uśmiechem poprowadziła go na sam koniec, po czym wyciągnęła telefon, aby coś napisać. Przyjrzał się jej odzieniu. Miała na sobie dość kusy fioletowo-niebieski top i niebieską spódnicę, a na rękach dziwne zielone rękawiczki bez palców. We włosach widać było spinki w kształcie gwiazdek. Ogólnie wyglądała… kolorowo. Biedne oczka Grimmjowa nawet nie dostrzegły detali takich jak różowe korale, tęczowy pasek spięty klamrą w kształcie gwiazdek, granatowych bucików. Właściwie po chwili i tak zapomniał, w co była ubrana. To takie męskie.
Po chwili weszli do pomieszczenia obok. Byłą to olbrzymia sala dyskotekowa. Widać było, że ludzie dopiero się schodzą. Z głośników wychodziła jakaś mieszanka techno. Sona skierowała się w stronę podestu dla DJ’a, który był tuż obok nich. Grimmjow oślepiony światłami po chwili dołączył do niej. Kiedy jego oczy przywykły do panujących w pomieszczeniu ciemności pomieszanych z błyskami lamp, zauważył, że Sona „rozmawia” językiem migowym z jakimś dziwnym facetem w hełmie na głowie. Na hełmie był róg. Tęczowy. I różowa grzywa.
„ To Hecarim. Pracujemy razem” – napisała mu na telefonie i pokazała.
- Aha – odpowiedział Grimm, a jego głos był w tym hałasie niesłyszalny. Po chwili zauważył, że ów „Hecarim” siedzi na wózku inwalidzkim, który do złudzenia przypominał futurystyczne krzesło. Zastanawiał się, czemu jakimś cudem ten nowoczesny styl pasował do średniowiecznego, a może nawet antycznego czy tam wróżkowego lub gejowego hełmu tego kogoś.
Kiedy Grimm ogarniał swoje miejsce położenia, w klubie zgromadził się duży tłum. Do podestu podszedł jakiś dziwnie przypominający Pitbulla facet.
- Joł wszystkim! – krzyknął przez mikrofon. – Zaczynamy impre, dzisiaj bawić się z nami będzie grupa Arcade: Sona i Hecarim!
Tłum zaczął szaleć. Sona założyła słuchawki i razem z zahełmionym kolegą zaczęła bawić się stosem pokręteł i guziczków, które wyglądały jakby ktoś wysypał na stole Lentilky.
***
- Dziękuję, że przyszedłeś mnie odwiedzić – powiedział Szayel do Ulqa próbując złapać jego dłoń.
- Przyszedłem tylko po moją książkę – odpowiedział sucho Ulqu trzymając ręce przy sobie. Siedział na krześle i patrzył swoim nihilistycznym wzrokiem na przyjaciela, który dramatycznie leżał na łóżku. Szayel, dowiedziawszy się o tym, że zrobił błąd na sprawdzianie, zemdlał na miejscu. Nadal czuł się źle. Był w trakcie popełniania próby samobójczej, kiedy ktoś zadzwonił do drzwi. Był to Ulqu, który po chwili zaczął żałować, że właśnie tego dnia zachciało mu się żądać zwrotu książki.
- Oh, przecież wiem, że to taka wymówka. Jesteś bardzo skryty, Ulqu-sama.
- …
- Porozmawiajmy może o twoich problemach – Szayel przybrał pozę rzymianina i wcale nie wyglądał na kogoś, kto jest w głębinach depresji.
- Nie mam problemów.
- Masz. Na pewno masz. Po prostu nie chcesz nam o tym mówić. Ale mi możesz powiedzieć. Nie jestem Grimmjowem, ani Nnoitrą, nie wyśmieję ciebie. Mów, co chcesz.
- Dobrze.
- Słucham więc.
- Powiedz gdzie masz moją książkę.
- …
- …
- Chodziło mi o to, żebyś mówił swoje PROBLEMY.
- To jest problem: oddawaj książkę.
- Co ciebie nagle wzięło z tą książką?! – zdenerwował się Szayel. – Mam ją u siebie od ponad dwóch lat!
Nihilistyczne spojrzenie Ulqa zalała kropla irytacji. Szayel przeraził się i schował pod kołdrę.
- Dobra, bierz. Jest na półce numer 432, rząd 4345.
Ulquiorra wstał i począł szukać wskazanego miejsca.
- Ale naprawdę chcę wiedzieć: czemu nagle sobie przypomniałeś o tej książce? – spytał różowowłosy wychylając się spod kołdry.
- Jutro wyjeżdżam – odpowiedział krótko Ulqu i wyciągnął książkę z półki. – Żegnaj – powiedział i ruszył do wyjścia.
Szayela zamurowało. Jednak opamiętał się, wyskoczył z łóżka i poleciał własnym ciałem zasłonić drzwi wyjściowe.
- Jak to JUTRO!? – zaczął zamykać drzwi na wszystko, co się dało.
- …
- Odpowiedz! – krzyknął zrozpaczony.
- Daj mi wyjść.
- Nie dam! – Szayel zsunął się na podłogę przybierając pozę Rejtana.
Ulqu schował książkę do kieszeni, po czym złapał przyjaciela i przesunął go na bok.
- Ulqu, nieee! Nie możesz mnie zostawić z idiotami!
- Bo co – retorycznie spytał Ulqu i wyszedł.

***
Kieszeń Grimma zawibrowała. Przebudził się i otarł ślinę. Dalej był na dyskotece, jednak zasnął po 5 minutach od jej rozpoczęcia. Wyciągnął z kieszeni telefon, przeczytał wiadomość i zadławił się.
- Sona – szarpnął ją za rękę – ja lecę.
I wybiegł.
***
- Umyłeś naczynia?
- Nie.
- Babcia nie byłaby z ciebie dumna.
- Mam to w dupie.
- …zmień proszę dzwonek na SMSa.
- …
- …co jest? Napisali ci, że wygrałeś Opla?
- …
- Ej, Nnoit!
- Nie czekaj na mnie z kolacją!
Trzaśnięcie drzwiami.
***
- Nie wiemy czy da się go uratować – te słowa skierował lekarz do Nnoitry i Grimmjowa, kiedy dotarli do szpitala. Szayel miał wypadek – tylko tyle udało im się dowiedzieć. Zdenerwowani i zrozpaczeni siedzieli na twardych plastikowych krzesełkach w sterylnie czystej poczekalni. Nawet gazetek do poczytania nie było.
***
[Sona]: Nie mogłam znaleźć ciebie w szkole. Co się stało wczoraj?
[Ja]: ten gnojek Szayel miał wypadek niby i byłem z Nnoitem w szpitalu a potem się okazało, że to tylko zatrucie pokarmowe i siedzi na kiblu ciągle, ale kazał lekarzowi powiedzieć, że nie wiadomo czy przeżyje
[Sona]: Dziwne. Niemiło z jego strony :/
[Ja]: no
[Sona]: Chciałbyś ze mną iść dzisiaj do Hecarima? Myślę, że znajdziecie wspólny język.
[Ja]: ok.
[Sona]: To spotkajmy się tam, gdzie zawsze za godzinę : )
***
Hecarim mieszkał gdzieś na przedmieściach Nowego Jorku, w charakterystycznym parterowym domku z garażem. Jechali do niego autobusem. Mieszkał blisko przystanku, więc nie musieli męczyć nóg.
- Siema! – pomachał im z otwartego garażu. Grimmjow mógł teraz przyjrzeć się mu z bliska. Był to dosyć napakowany koleś siedzący sobie na swoim futurystycznym wózku jak na krześle w barze, miał na sobie randomowy top, jakieś spodnie. No i jakiś dziwny hełm na głowie ze straszną twarzą.
- Właśnie spawałem – ściągnął hełm, położył go sobie na kolanach i wyciągnął rękę do Grimma. Ten mógł zobaczyć teraz zupełnie zwyczajną twarz z czarno-turkusowymi włosami i różową bródką.
Trwało to dobrą chwilę, po czym Hecarim zrobił zakłopotane „hehe, no to pokażę wam, co robię” i ruszył w garaż. Sona zaniepokojona zawiechą Grimmjowa poklepała go lekko po ramieniu z miną „wszystko w porządku?” i weszła do środka. Po sekundzie błękitnowłosy także zobaczył, co tam jest.
Ich oczom ukazał się… metalowy koń bez szyi i głowy.
- Co to? – spytał Grimm.
Hecarim złapał się „miejsca na szyję” metalowego czegoś, podciągnął się, zrzucił sztuczne nogi ze spodniami i wbił w „konia”.
- Protezy nóg są dla słabych. Ja będę centaurem – powiedział z wielkim uśmiechem.

sobota, 1 lutego 2014

18# Życie w NY - Kilka miesięcy wsześniej: Świąteczny czas [Odcinek specjalny]

Dzień dobry. To miało być na święta, no ale życie.
BĘDE MIEĆ KOTKA <3 BRYTYJSKIEGO KRÓTKOWŁOSEGO <3

***
"U góry łupież
Na dole strąki
Ja Ci wpierd-
Za kradzież mej małżonki"
Nnoit zamyślił się. Nie wiedział, co znaczą te słowa. O jaką małżonkę chodzi? Kto mu podłożył ten list? Rozejrzał się po korytarzu. Każdy mógł być potencjalnym nadawcą. Nnoit przyjął obojętny wyraz twarzy i wsunął kartkę z "wierszykiem" do podręcznika od angielskiego. Zamknął szafkę, po czym wcisnął mikołajową czapkę mocniej na głowę. W ostatni dzień przed przerwą świąteczną w szkole zorganizowano Dzień Bożego Narodzenia, (bo dyrektor lubi być kontrowersyjny, a podobno nazwa "Boże Narodzenie" jest niepoprawna politycznie [pozdrawiam ludzi z poglądami pro-zachodnimi]). Dlatego też wiele osób ubrało się nastrojowo. Cyklop nie miał nic czerwonego, dlatego do szkolnego mundurka przywdział zwykłą czapkę Świętego Mikołaja i tureckie papcie z zadartym czubkiem, przez co wyglądał jak rozciągnięty elf.
- Ej, Nnoit – ktoś go klepnął w plecy. Cyklop się odwrócił i ujrzał Teslę. Blondyn oprócz zwykłego mundurka miał na sobie mikołajkową czapkę. Jak oryginalnie.
- Hm? – spytał inteligentnie Nnoitra.
- W tym roku znowu robimy prezent tylko babci?
- Tak.
Na tym rozmowę zakończyli. W ich domu nie przelewało się, największym wydatkiem była szkoła, a na stypendium nie mieli co liczyć (przynajmniej dla Nnoita). Jednak rodzinne ciepło zastępowało wszelkie wygody materialne:
- Tesla, kurde, gdzie ty znowu schowałeś pilota!?
- Może gdybyś łaskawie posprzątał ten syf w salonie to byś go znalazł.
- Ja się ciebie pytam, a nie, że ty mi o syfie!
- Nie krzycz, babcia śpi.
- Nawet jakby się paliło to by się nie obudziła, przecież wiesz!
- Ale mógłbyś ciszej być, co?
- Bo co!?
- Kowno!
Wróćmy jednak do szkoły i tajemniczego listu. Do końca dnia Nnoitra zdążył zapomnieć o całym incydencie. Nie rozmawiał o tym nawet z przyjaciółmi, bo po co.
***
Tymczasem w innej stronie miasta Kat spacerowała po nieznanych sobie ulicach skuszona ślicznymi wystawami sklepów. Lubiła ten przedświąteczny nastrój. Ostatnimi laty miała jednak wrażenie, że z roku na rok coraz słabiej czuje magię świąt… Nawet śnieg leżący dosyć obficie na chodnikach nie pomagał. Zaczynało się robić ciemno. Uliczne latarnie nastrojowo oświetlały wirujące, jak i już opadłe płatki śniegu. Wędrując, Kat zauważyła pewną osobę. Była to dziewczyna, mniej więcej w jej wieku. Miała na sobie podniszczone ciemne palto, a na nogach emu. Zawieszone miała przez szyję coś, co wyglądało jak półeczka z jakimś towarem, który próbowała właśnie sprzedać niechętnym przechodniom. Dziewczynka z zapałkami, pomyślała Kat i aż ją zatkało z przejęcia, kiedy zauważyła pełne rozpaczy i nadziei spojrzenie dziewczyny. Jej kasztanowe loki wysypywały się gęstą lawiną z pod kaptura, a oczy zabłyszczały szmaragdowo. Widać było, że od tej sprzedaży zależy jej życie. Kat nie wahała się długo i podeszła do dziewczyny.
- Chce pani kupić trochę? – dziewuszka podsunęła jej paczuszkę po zapałkach.
- Ile chcesz za wszystko? – spytała Kat wyciągając portfel.
- Wszystko? – dziewczyna spojrzała na towar sumując w myślach cenę. – Chyba tak 300 dolarów.
- C-co?! 300 dolarów za… - zerknęła na pudełeczka – 30 pudełek zapałek?!
- Jakie zapałki? To amfetamina – odpowiedziała sprzedawczyni beznamiętnym, ale słodkim głosem.
Kat zatkało. Takie coś sprzedaje się na ulicy w biały dzień? (Haha, biały, bo śnieg, haha.)
- To bierze pani czy nie?
- T-to ja… podziękuję. A czy czasem… nie potrzebujesz… czegoś? – spytała delikatnie.
- Potrzebować? – dziewczyna podrapała się po głowie i zastanowiła. – Chyba nie. A panienka? Może powróżyć?
- A po ile to?
- 5 dolarów.
- No dobrze…
Kat nie wierzyła we wróżby, ale czemu by nie dać tej dziewczynie zarobić. Po usłyszanej przepowiedni spytała ponownie czy na pewno niczego nie potrzebuje.
- Nie. Mam co sprzedawać, a za tamtym budynkiem mam worek z jabłkami.
- Ale masz jakieś mieszkanie…?
- Panienka myśli, że ja bezdomna? W tym mieście mało kto ma dom. I ja go nie mam. Weź pani jabłko i idź pani do swojego domu, czy też mieszkania – wyciągnęła z kieszeni jabłko, przetarła je o palto i podała. Kat zaniemówiła i przyjęła podarunek.
- Dziękuję – odpowiedziała po chwili. – Jak masz na imię?
- Martine.
- A czym się zajmujesz?
- Panienka to naprawdę nie ma co robić. Sprzedaję towar i wróżę.
- Masz tu kogoś bliskiego?
- Może.
- Nie jesteś stąd, prawda?
- Może.
Kat przyjrzała jej się uważnie. Coś musi z tym zrobić. Od początku uznała tą uroczą dziewczynę za bratnią duszę i zauważyła, że jej osobiste pytania nie odstraszają rozmówczyni.
- Gdzie będziesz dzisiaj spać?
- W parku.
- Ale przecież jest zbyt zimno!
- Tak? Może.
- Pójdziesz ze mną.
- Towar się sam nie sprzeda.
- I tak nikt tego nie kupi. Chodź, zrobię ci coś dobrego na kolację – Kat złapała ją za nadgarstek i ruszyła w stronę domu. Szły tak w milczeniu, Martine nie miała nic przeciwko i posłusznie szła za nią.
Kiedy doszły do domu Kat od razu wstawiła wodę na herbatę, po czym zaczęła szukać jakiś ubrań, które mogłaby jej dać. W tym czasie Martine oglądała jej mieszkanie.
Zadzwonił czajnik. Kaczi pobiegła zalać wodę, po czym wróciła do pokoju zabrać ubrania, które mogłyby pasować na jej gościa.
- Marti… - wyjrzała na korytarz. Na podłodze leżały drzwi wejściowe wyciągnięte z zawiasów, a Martine ujrzawszy ją wbiła w nią niewinnie urocze spojrzenie bez wyrazu.
- Jak ty to…
- Przepraszam.
- Dobrze… Nic się nie stało. Masz, przebierz się w to, a ja spróbuję naprawić te drzwi…
- Dziękuję  - dziewczyna wzięła ubrania i zniknęła w mieszkaniu.
Kat przetarła twarz i zabrała się za wstawianie drzwi.
***
Na drugi dzień, kiedy Nnoitra otworzył swoją szafkę i wyciągnął książki, na podłogę wypadł list. Chłopak schylił się i podniósł kartkę. Byłą to wczorajsza dziwna wiadomość. Przeczytał ją jeszcze raz. „U góry łupież, na dole strąki…” To mógłby być rysopis adresata. Schował potrzebne książki do torby i wraz z listem skierował się do klasy. Na przerwie będzie musiał skonsultować się z Szayelem.
***
Sona wróciła do domu i z uśmiechem podała mamie kawałek papieru. Dotyczył on bożonarodzeniowego wolontariatu, w którym bardzo chciała wziąć udział. Bała się, że nie zostanie przyjęta z powodu swojej „wady”.
Rodzicielka spojrzała z zainteresowaniem na kartkę. Wypisane tam były dane osoby, którą odwiedzać miała jej córka przez cały grudzień. „Lee Sin, lat…”
- Nie – odpowiedziała krótko. Sona przybrała pytający wyraz twarzy. – Nie pozwolę tobie chodzić do jakiegoś starszego faceta.
Dziewczyna niezadowolona wskazała mamie na kartce opis jego niepełnosprawności: niewidomy.
- To tym gorzej! Pewnie niewyżyty.
Sona wskazała inny fragment opisu.
- „Mnich tybetański”… I tak mu nie ufam. No ale dobrze, pozwalam ci. Ale jeśli tylko zrobi coś nie tak to od razu masz uciekać, rozumiesz!?
Sona uradowana uściskała mamę.
- W końcu jesteś już duża i chyba sobie poradzisz… Tylko, na zakręcony ogonek Tatusia Świnki, czemu dobrali niemowę do ślepca!? Jak wy się będziecie porozumiewać?
Sona wyciągnęła szybko telefon, wpisała coś do niego i syntezator odczytał dość wyraźnym głosem: „Przez to”.
- Eh... Już widzę te rozmowy… - przewróciła oczami.
„To przecież mnich – jest cierpliwy” – pokazała dziewczyna na migi i z uśmiechem poszła do swojego pokoju.
***
Nadszedł dzień pierwszej wizyty Sony u jej nowego „przyjaciela”. Nie stresowała się nawet tak bardzo, gdyż nie musiała nawet myśleć, w co się ubrać. Jedynym jej zmartwieniem były problemy z komunikacją – możliwe przecież, że mnich jest przeciwnikiem wszelkiej technologii. I co wtedy? A już tak cieszyła się na możliwość poznania prawdziwego mnicha tybetańskiego. Była ciekawa jego historii – na kartce z opisem, którą dostała, nie pisało o nim wiele. Tylko najważniejsze dane.
Razem z opiekunką wolontariatu wybrała się do pana Sin. Mieszkał on w dość spokojnej dzielnicy, jednak w godzinach szczytu dźwięki korku były nie do wytrzymania. Weszły do kamienicy, która urzekła dziewczynę rzeźbionymi drzwiami i poręczą na klatce schodowej. Opiekunka zapukała do drzwi, a Sona z przerażeniem stwierdziła, że przycisk dzwonka był wyrwany i ze ściany wystawały dwa kabelki. Chyba to jednak jest technofob. Kobieta zauważyła jej spojrzenie.
- Nie martw się, po prostu pan Lee nie lubi niepotrzebnego hałasu. Między innymi dlatego wybraliśmy ciebie…
W tym momencie otworzyły się drzwi i Sona ujrzała pana mnicha. Jak bardzo różnił się od tych, których znała z książek czy filmów. Wcale nie był niski – może był tylko troszkę niższy od takiego strasznie wysokiego chłopaka w szkole, który nigdy nie myje włosów. Łysy może i był, jednak z czubka głowy wystawał mu… warkocz? I to dosyć długi. Ubrany nie był w pomarańczową szatę, lecz w jakiś ciemnozielony chiński komplecik bluzki i spodni. Wąskie usta wykrzywione w nienajmilszym grymasie, nos zupełnie nie azjatycki, bródka i wąsik, a przede wszystkim czerwona chusta przewiązana na oczach.
- Dzień dobry panie Lee, przyprowadziłam panu przyjaciółkę – zaćwierkała opiekunka radośnie.
- Witam – odpowiedział krótko.
- Sono, zostawiam ciebie z panem Lee, który powie tobie, jakie czekają tu na ciebie zadania. Do widzenia – pomachała im i poszła sobie.
- Wejdź, proszę – zaprosił Sonę do środka. Dziewczyna zaczęła się bać. Zakluczył drzwi za sobą. – Przepraszam za moje niemiłe zachowanie, jednak w takich godzinach boli mnie głowa od tego ryku. Rozgość się, za pół godziny powinien minąć ten hałas i wtedy po… wiem ci do czego mi się przydasz – uśmiechnął się krzywo, wskazał jej salon, a sam zniknął w innym pomieszczeniu.
Sona rozejrzała się po korytarzu. Praktycznie był pusty. W salonie również szału brak – zwykła szara kanapa, przed nią niewielki stół jadalny z dwoma krzesłami ustawionymi naprzeciwko siebie, dalej prosty aneks kuchenny. Żadnych ozdób, ani niczego, na czym można by powiesić oko. No tak, przecież jest ślepy, pomyślała, po czym usiadła na kanapie. Hałas faktycznie był drażliwy, pomimo tego, że była przyzwyczajona do harmideru panującego w szkole na przerwach.
Zgodnie z przewidywaniami, trzydzieści minut później ruch uliczny przygasł, a pan Lee powrócił do Sony. Widać było, że jego samopoczucie było w o wiele lepszym stanie niż wcześniej.
- Chciałbym cię jeszcze raz powitać, moja droga. Przekazano mi kilka informacji o tobie, w tym sposób, w jaki będziemy się komunikować.
„Miło mi pana poznać. Cieszę się, że mogę komuś pomóc” – powiedział syntezator w telefonie.
- Mam nadzieję, że się nie boisz, podobno wyglądam… cóż, strasznie.
„Ależ nie, wygląda pan po prostu niecodziennie”
- Haha, wezmę to za komplement – uśmiechnął się. – Tak więc właściwie to nie mam listy konkretnych rzeczy, które musiałabyś zrobić. Chciałem po prostu, aby ktoś pospędzał ze mną czas. Wprawdzie codziennie przychodzi tu ta stara… znaczy się, pani Wolontarka, która robi mi obiad, zakupy, pranie i sprząta co sobotę, jednak nie ma dla mnie dłuższej chwilki. Dobrze, że robią takie akcje w szkołach jak ta… - zamyślił się. A może jednak mógł się nie zgodzić na niemowę? W jaki sposób niby miała go zabawiać? Chociaż… - Podobno umiesz grać.
„Tak.”
- Zagrałabyś mi na pianinie? Mam takie jedno stare, chodź za mną…
Ruszył pewnym krokiem w stronę korytarza, a stamtąd do sypialni. Widać było, że pomimo braku wzroku doskonale przemieszczał się w swoim mieszkaniu. Sona poszła za nim. Sypialnia była kolejnym nieciekawym pomieszczeniem. Łóżko, biurko, szafa i pianino przykryte szarym kocem.
Lee delikatnie przejechał ręką nad pianinem, aby sprawdzić czy czasem niczego nie zostawił na nim, po czym jednym ruchem ściągnął narzutę. Pianino wyglądało na „zużyte”.
- Najlepsze to to nie jest, ale podobno bardzo dobrze grasz, więc pewnie dasz radę – powiedział wciskając randomowe klawisze, które wydały strasznie fałszywe dźwięki. Usiadł sobie na krześle i czekał aż zacznie grać.
Sona usiadła. Pomyślała, że dobrym pomysłem byłoby zagrać coś wesołego, ale jednocześnie spokojnego. Przejechała palcem po wszystkich klawiszach, aby wyczuć ich dźwięk. Właściwie to wystarczyło podnieść cały utwór o dwa-trzy dźwięki do góry. Dziewczyna zaczęła więc grać, i pomimo paru źle dobranych dźwięków, utwór wyszedł jej bardzo dobrze. Lee był zachwycony. Sona nie tylko mu pięknie grała, ale także była wdzięcznym słuchaczem, któremu mógł opowiedzieć wszystkie ciekawe historie mające miejsce w jego życiu. Jednak nigdy nie poruszył tematu, który tak bardzo ciekawił dziewczynę: skąd wziął się w Nowym Jorku i dlaczego jest ślepy.