LISTA STRON

|SŁOWO WSTĘPU|

Witam szanownego czytelnika w swoich skromnych progach.
Zapraszam do zapoznania się ze spisem mojej "twórczości" i wybraniem odpowiadającej sobie pozycji.
W razie problemów zapraszam do zakładki "Bohaterowie".
Życzę miłej lektury!

PS Będę wdzięczna za wszelkie komentarze~!

|Statystyka, co mnie na duchu wcale nie podnosi ani nic|

sobota, 15 grudnia 2012

8# Jurand ze Spychowa: Historia prawdziwa


Natchnienie do napisania tego dostałam na Kolejconie-Hellconie, zapewne wtedy, kiedy z Lao wracałam do szkoły po wieczornym spacerku.
Miało to na początku być sadomaso ale zrezygnowałam z tego pomysłu.
Dziękuję Rosyjce za napalenie się na ten pomysł <3
Dziękuję Axelowi za podesłanie mi muzyczki, dzięki której wena na pisanie przyszła <3
***
Muzyczka:
***

               Są historie, które uznawane są za prawdziwe, chociaż są one fikcją literacką. Co by było gdyby ktoś wam powiedział, że niektóre z nich wydarzyły się naprawdę lecz były mniej „prawdziwe” niż fikcja? Co by było, gdyby się okazało, że historia Hanki Mostowiak wydarzyła się naprawdę lecz uderzyła ona nie w kartony a w zmutowane gobliny? Otóż, nie zawsze to co piszą w książkach lub tworzą w filmach czy serialach jest totalnym zmyślaniem. Trochę prawdy w tym jest. Czy to w postaciach, czy to w wydarzeniach ale jest!
               Znacie powieść Henryka Sienkiewicza pod tytułem „Krzyżacy”? Powinniście znać. To lektura! (Nie, też nie czytałam ale ogarniam postacie). Jeśli nie, to w sumie nie szkodzi. Jednak aby lepiej zrozumieć sens poniższej historii dobra by była znajomość tej powieści.
               Panie, panowie, przedstawiciele trzeciej płci i bezpłciowcy! Oto
„JURAND ZE SPYCHOWA: HISTORIA PRAWDZIWA”

               Przenieśmy się do XV wieku. Tu Polacy walki z Krzyżakami toczą, co im spokój zakłócili i ziemie pokradli. A największą nienawiścią do Zakonu pałał Jurand ze Spychowa. Toż był chłop zbudowany dobrze a wyglądem swym wzbudzał strach w większości napotkanych. Jedno oko miał barwy żelaza co wzrok jego przerażającym czyniło a jednocześnie dodawało mu tajemniczości. Jurandowe włosy były jasne jak i wąsy, twarz jego brzydka. Zawsze ciężki topór miał przy sobie.
               Jurand był właścicielem Spychowa. Znany z tego, że kodeks rycerski przestrzega i odwagą tak wielką się cechuje jak jego nienawiść do Krzyżaków. Do przyjaciół jednak kompanem dobrym był. Miał też córkę. Danusia jej na imię było. Urocze to dziewczę, oczko w głowie ojca. Danusia bez matki była, biedaczka. Winę jej śmierci niosą Krzyżacy co przez to dorobili sobie największego swego wroga – Juranda. Zabijał on każdego napotkanego z czarnym krzyżem na białym co go nazywano „krwawym psem” lub „strasznym mazurem”.
               Straszliwym podstępem Krzyżacy porwali Danusię dnia pewnego. Wściekły Jurand wziąwszy swój oręż wyruszył natychmiast aby ją uwolnić. Nie wiedział jednak, że to podstęp, bowiem Zakon chciał zabić rycerza, co by ich już nigdy nie nękał. Wielki błąd też Jurand uczynił pędząc samemu do Szczytna po córę. Krzyżacy z łatwością porwali go i uwięzili.
               Do tego momentu historia ta jest wam zapewne znana. Jednak, moi drodzy, teraz zacznie się ta nieprzewidziana część. Otóż Jurand spętany rzucony został do ciemnych i wilgotnych lochów. Zemdlony nie czuł nawet, kiedy jakieś cuchnące szczury pełzły po jego ciele. Obudziwszy się jednak po godzinie zaznał on szoku. Nie widział jeszcze nigdy lochu tak zarośniętego czymś co glony przypominało. Miał wrażenie, że znajduje się w zatopionej komnacie, tyle że bez wody. Z co niektórych odstających łodyg kapała woda stwarzając nieznośny w pustej komnacie plusk. Drgnął niespokojnie Jurand, kiedy to szczury znowu dały o sobie znać. Obrzydliwe to były stworzenia. Prawie jak Krzyżacy, pomyślał. Wtem usłyszał głuche kroki dochodzące gdzieś z odległego korytarza. Wstrzymał oddech co by lepiej słyszeć. Odgłosy robiły się coraz głośniejsze aż ucichły. Jurand usłyszał skrzęt kluczy otwierających drzwi, który rozniósł się echem po komnacie zwilgotniałej. Aż nim szarpnęło na widok twarzy paskudnych odzianych w białe peleryny z krzyżem czarnym. Uśmiechali się oni potwornie i śmiali z rycerza. Gdyby nie spętane ręce to by pewno powybijał im tę radość ze łbów.
               - Patrzcie no, kogo my tu mamy! Czyż to nie Jurand ze Spychowa? – zaszydził najwyższy z nich. Reszta kpiąco się zaśmiała. - Bierzmy go więc i zanieśmy do najwyższego – rozkazał.
               Wzięli go więc dwaj – jeden za ręce a drugi za nogi. Na nic zdała się szarpanina. Owi Krzyżacy silni byli równie jak i niedelikatni. Ciągnęli biednego rycerza przez korytarze nie bacząc na to czy czasem twarzą nie nurza w mokrych kamieniach posadzki. Jurand widział niewiele, jedynie kształty podłogi wściekle krążące mu przed oczami – zmywające się ze sobą i to z wodą i to ze słabym pochodni światłem. Po chwili czuł na twarzy ból tępy, niczym kopyto konia depczące po stopach. To omsknął się trzymającemu go za ręce i uderzył w wilgotne kamienie. Poczuł słonawą krew w ustach stwierdzając, iż nos mu pewnie złamano. Wolałby aby na czas drogi go zemdliło, niż żeby iść tak miał dalej trzymany przez tych grzeszników co się zakonnikami zwali. Słyszał dźwięk kroków pustym echem niosący się po korytarzu. Wtem się zatrzymali. Otwarłszy drzwi drewniane weszli do pomieszczenia chłodem wiejącego. I rzucili go na krzesło rozpadające się jakby. Jurand uporządkowawszy swe kości na siedzisku omiótł spojrzeniem otaczające go przedmioty. Mignęły mu przed oczami machiny wszelakie – drewniane z elementami błyszczącymi się słabo, metal zapewne. Wypluł krew co mu do ust naleciała i pełnym pogardy wzrokiem uderzył w czarne krzyże co na białych płaszczach powiewały.  Najwyższy oprawca na korytarzu stał i widocznie czekał na coś lub kogoś. Dwaj, co nieśli go tutaj, ręce mu spętali sznurami i kajdanami. I usłyszał kroki – znak, że ktoś idzie. Zobaczył najwyższego, jak kłania się nisko i po niemiecku coś mówi. Wytężył słuch Jurand, co by coś usłyszeć a może i zrozumieć, lecz język mu obcy. Zakonnik mówił szybko, wylewał z siebie strumień krwią płynących słów. Nastała cisza przerywana tylko dźwiękiem spalanych pochodni. Po chwili ów odbiorca słów Krzyżaka jął odpowiedź prawić. Cóż to było za szok dla Juranda! Nigdy on głosu tak skrzekliwego nie słyszał, niczym dziewięć tępych mieczy kamień by przecinało. A brzmiała w nim pewna wyższość i pychą to opływało a także pewnością co do mówionych zdań. Może gdyby postać ta w innym języku mówiła, lecz w tym języku zła jeszcze straszliwsze to złudzenie dawało, jakby to demon jaki mówił. Wtem zamknął drzwi do pomieszczenia, ów wysoki Zakonnik zauważywszy, że obserwowany przez Juranda jest. I już słów nie rozpoznawał, jedynie kiedy kto mówił. Spojrzał na Krzyżaków w pomieszczeniu obecnych – nic robić nie robili. Tym lepiej dla mnie, pomyślał. Trwało tak to tyle co mięsiwa pokrojenie, lecz rycerzowi wydawało się jakby wieczność. Otworzył drzwi ponownie wyższy Krzyżak i wszedł do środka a oczom Juranda ukazała się tajemnicza postać o głosie szatańskim, która kierowała się wgłąb korytarza. Jak wielkie zdumienie wzbudziły w rycerzu włosy owej postaci! Jakoby w śniegu lub mleku zatopione były, co najstarszy z najstarszych tak białej brody nie miał. Aż strach Juranda obleciał, jak nigdy wcześniej się nie zdarzało, gdy napotkał wzrok on postaci. Oczy w piekła kolorze! Doprawdy, chwila spojrzenia, jak uderzenie pioruna wystarczyła, by oczy rycerza i owej osoby zetknęły się ze sobą. W trwodze więc trwał, Jurand odważny, bojąc się oddychać, co by złości w bestii nie obudzić. Wszak człowiek nie mógł tak wyglądać!
               Zauważyli jego lęk Krzyżacy, usta wykrzywiając w złowrogim uśmiechu. Słów oszczerstwa nie musieli dodawać – widok postaci wystarczającą torturą był. Myśląc tak, zaniechali oni fizycznych tortur, przynajmniej póki Jurand do siebie nie wróci. A nic tego stanu nie zapowiadało.
               Po kilku chwilach jeden nie wytrzymał. Wstał, zwrócił się do braci:
               - Czemuż tak siedzimy? Zróbmy że w końcu to co pan kazał.
                - Nie – rzecze najwyższy. – Zmiana planów zaszła. Otóż zabijać go nie mamy.
               - To po cóż go braliśmy? Na uwięzienie? Codziennie tortury mu robić będziemy?
               - Nawet jeśli, nic nam do tego. Pan tak kazał i tak zrobić trzeba.
               - A co na to Mistrz?
               - Mistrz o niczym nie wie.
                - Jak to nie? Pan bez Mistrza to zaplanował? Oj czuję, iż to na złe wyjdzie. Przecie tego tu szukać inni będą! Do otwartej wojny stanie!
               - Milcz, boś głupi – uciszył go ten milczący dotychczas. – Pan tak kazał, więc tak zrobimy. Mistrz nam nic za to nie zrobi, jeno z Panem prawić o tym będzie.
               - Dobrze prawisz – pochwalił go najwyższy. – Pan mówił, iż tortur mamy na teraz zaniechać. Jednak co by się stało, gdyby on nas próbował zaatakować? – skinął w stronę Juranda. – Byśmy się bronić musieli. A jeśli wtedy on ucierpi to już nie nasza wina… - uśmiechnął się złowrogo patrząc na braci. Odpowiedzieli mu uśmiechem równie złym, rozumiejąc się bez słów. Przecie Pan nie wścieknie się za obronę o życie własne. Zaśmiali się złowieszcze myśląc co by za narzędzie dobrać. Przeglądali bronie aż w końcu mały nóż wybrali. Podszedł jeden z nich do Juranda i zastanowiwszy się chwilę zrobił mu niewielką ranę na ramieniu prawym. Nie syknął rycerz z bólu nawet, gdyż uciechy im dać nie chciał. Naraz kilka innych ran mniejszych otrzymał. Bolało to piekielnie ale jakoś wytrzymał. Tępy ból czuł w różnych miejscach ciała, krew ciekła wszędzie.
               I nadeszło wybawienie. Jednak nie takie jakiego się spodziewał. Oto drzwi się otwarły i weszła do środka postać o włosach śnieżnobiałych. Odsunęli się szybko Krzyżacy od Juranda, który zza przymkniętych od bólu powiek jedynie odzienie krzyżackie postaci dojrzał.
               - Panie… On zaatakował… - przemówił Zakonnik po czym rycerz usłyszał brzęk wydobywanego miecza z pochwy, świst w powietrzu i plusk wody na posadzce. W jego horyzont wpływać zaczęła czerwona kałuża. Z ciężkością, co mu głowę utrudniać pozwalała, spojrzał w ową stronę. Zamarł z trwogi widząc jednego z Krzyżaków martwego na posadzce. Strach ten dał mu sił na tyle, co by głowę podnieść i spojrzeć na tego, który to uczynił. Biała czupryna, bielsza od płaszcza z krzyżem czarnym. To ta sama postać. Oczy jego, czerwone niczym krew, która w tej chwili po posadzce spływała, dwóch pozostałych Krzyżaków na wylot przeglądała. Miał więc Jurand chwilę na obserwowanie postaci tej. Gdy strach od oczu na chwilę zbladła, zdziwienie kolejne rycerza uchwyciło. Jakąż twarz niebywałą miał ten osobnik. Cera blada, gładka, jak młodzieńca jakiegoś. Rysy delikatne niby niewiasty, lecz do tego ostry nos i brwi wyraziste. Wrócił znów do oczu, które k niemu się nagle zwróciły. Wszystkie włosy na głowie Jurandowi stanęły, gdy poczuł chłód ten i ciemność bijącą z czerwonych oczu! To ślepia były wręcz, nie oczy!
               - Panie Beilschmidt… To moja wina… - odezwał się słabo któryś z Zakonników.
               - Milcz! – krzyknął Beilschmidt nie patrząc nawet w jego stronę. Teraz dopiero Jurand mógł poczuć pełnię piekielnego głosu tej postaci. – Teraz to ja sobie porozmawiam z naszym więźniem. No więc – zwrócił się do Juranda – jak tam się miewasz, dziecino?
               - Kimże jesteś? – spytał Jurand nie myśląc nawet o tym o co go pytano. Głos jego stracił też dawne męstwo, był jakby przestraszonego dziecka kwilenie.
               - Odpowiedz pierw na me pytanie.
               - Daj odpowiedź, wtedy i ja ci dam co wiedzieć chcesz.
               - Eh, wy ludzie… - westchnął. – Jam Gilbert Beilschmidt. Nazwiska mego nie znasz, gdyż nie zna go nikt z tych plugawych niewiernych.
               - Sam żeś niewierny – mruknął Jurand w głowie. Strachliwie tak bał się obelgami do postaci rzucić, co by go czasem nie ściął od razu. – Jaki twój urząd? – spytał dodatkowo.
               - Tego już nie odpowiem ci. Kolej na ciebie: jak tam się miewasz, niewierna dziecino?
               - Wierny ja żem jest bardziej niż ty, bestio – powiedział dość głośno.
               Nie spodobało to się Gilbertowi, tak więc kopnięciem szybkim z krzesła Juranda strącił. Rycerz bezwiednie twarzą w mokro kamiennej posadzki wylądował.
               - Nie tobie dane jest ubliżać mi. Twierdzisz iż bardziej prawy ode mnie?
               - Tak. Ja stoję w obronie Chrystusa a nie niewinnych będę mordował!
               Beilschmidt nie odpowiedział. Widać jednak, że złość w niego napłynęła.
               - Wyjdźcie… - syknął do podwładnych co z lękiem pod ścianą stali. – Ale już! Wynocha! – wrzasnął głośno. Uciekli więc w popłochu, przepychając się przez siebie. Podszedł więc Gilbert biorąc miecz w ręce.
               - Ty bluźnierco! Prawego bardziej niż ja nie ma! Bluźnisz, żeś prawy, ukarać cię trzeba. Pożegnaj się więc ze swoją prawicą – na te słowa mieczem krótki obrót wykonał a Juranda ból obiegł przez ciało całe. Zerknął na prawicę – leżała swoim życiem a krew z niej cieknąca z wodą posadzki się mieszała.
               - No i jak się teraz córeczce pokażesz? – zakpił Krzyżak. Jurand tępy ból w sercu poczuł.
               - Oddajcie Danuśkę a mnie zróbcie co chcecie! – krzyknął słabo.
               - No nie wiem, nie wiem… - droczył się. – A chciałbyś ją przedtem jeszcze zobaczyć?
               - Chciałbym…
               - A to chodź tutaj.
               Podszedł Beilschmidt do drewnianej klapy w podłodze i uniósł ją. Czekawszy aż Jurand dopełźnie w tamtą stronę, jął pochodnię co by oświecić wnętrze niewielkiego pomieszczenia pod nimi. Rycerz złapał za kraty, którymi zabezpieczone było wejście w dół i spragnionym córki wzrokiem pochłaniał postać w kącie leżącą. Światło pochodni niewiele dało, lecz dostrzegł dziewoję o Danusi wyglądzie.
               - Córeczko… - szepnął zapominając o braku swej ręki i miejscu koszmarnym. Nagle coś do środka wleciało i w dziewczę uderzyło. To Krzyżak kamieniem w nią rzucił. Ku rozradowaniu jego i trwodze rycerza, dziewczyna poczęła wydawać dzikie krzyki i po pomieszczeniu szalenie skakać.
               - Jak opętana – rzekł z dumą Gilbert.
               - Ciebie dosięgnie kara boska! – wrzasnął Jurand odzyskując dawne brzmienie głosu. – Jeśli nie z rąk moich to czyichś na pewno!
               Wściekłość nim wielka ogarnęła, chciał jakąś broń wziąć w swą jedyną rękę, lecz wszystko zbyt daleko leżało.
               - A może twarzyczkę jej z bliska zobaczyć byś chciał? – zasyczał Krzyżak czerpiąc radość z bólu rycerza.
               - Chciałbym… - warknął po chwili Jurand złością zalany.
              - Wstańże – nakazał mu Gilbert. Rycerz spróbował podnieść się z posadzki, lecz obolały był cały. Złapał więc za rękaw Beilschmidta, by podciągnąć się łatwiej. Krzyżak niezadowolony grymas na twarzy ukazał, ale nie zaprotestował. Zmarszczył czoło jednak widząc plamy po jurandowej ręce na swej szacie. – Chodźże za mną – rzekł i zaprowadził go ku drzwiom do wyjścia zamykając przedtem klapę do celi pod nimi. Poszedł Jurand za nim, lecz nim fakty skojarzył, już Krzyżak za szyję go łapiąc oko jedyne smołą mu wypalił.
               - I cóż teraz powiesz, bezsilna dziecino? Dziewczęcia swego nie ujrzysz już nigdy! – zaśmiał się Zakonnik. Jurand nawet nie krzyknął. Zbyt wiele miał dumy, by dać bólu upust w dźwiękach. Zalała go nienawiść i bezsilność od serca. Tak wiele wycierpiał, niech już z nim skończy. Oby jednak Danusię puścił po tym wolno…
               Nastała znowu cisza. Tylko syk pochodni. I krew zmieszana z wodą kapiąca z szat Juranda. I głuche krzyki dziewczęcia pod nimi oszalałego. I krew pulsującą w żyłach, która różnymi ujściami na ciele mu uciekała – łączyła się z wodą na zewnątrz i na chłodne kamienie spadała kończąc pluskiem. Zabij, pomyślał. Przetnij mnie swym mieczem. Nadaremne błagania. Gilbert go puścił. Jurand na kolana upadł. Teraz to dojdzie, pomyślał. Kilka kroków. I powrót.
               - A teraz słuchaj, com powiem – na te słowa zbliżył Beilschmidt swą twarz ku niemu. Pomimo, że Jurand jej nie widział, czuł zły oddech. Tak nieludzki, bo chłodny. – Jam Zakon Najświętszej Maryi Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie.
               Jurand lekko zbladł. Nie zrozumiał bowiem co ma przez to na myśli Beilschmidt.
- Ty żeś mnie zobaczył i dane ci było poznać tajemnicę państw oraz podobnych im istot. Nas człowiek zabić nie może. To od nas lud zależy i my od ludu zależymy. Co nam powie nasz pan to czynimy, lecz serca nasze z ludem naszym. Ty zaś nienawiścią do ludu mojego, tak więc i ja odpłacam ci od ludu mojego – po tych słowach jął ostrze rdzą pokryte i język Jurandowi odciął, co by zamilknął na wieki i tajemnicę tą do grobu zabrał.

               Wypuszczony został Jurand w szmacie jakiejś na sobie. I znalazł go Maćko i Jagienka. I się nim opiekowali.
               Aż dowiedział się dnia pewnego o śmierci Danusi. Sam też skonał niedługo po tym. Do końca swych dni myślał o córce i modlił się do Boga. Modlił się o to, by zniszczył On to, co nieśmiertelne, co demoniczne, co bez duszy.