LISTA STRON

|SŁOWO WSTĘPU|

Witam szanownego czytelnika w swoich skromnych progach.
Zapraszam do zapoznania się ze spisem mojej "twórczości" i wybraniem odpowiadającej sobie pozycji.
W razie problemów zapraszam do zakładki "Bohaterowie".
Życzę miłej lektury!

PS Będę wdzięczna za wszelkie komentarze~!

|Statystyka, co mnie na duchu wcale nie podnosi ani nic|

środa, 7 kwietnia 2021

#4 Alternatywny powrót do przeszłości

 

Alternatywny powrót do przeszłości – część trzecia i ostatnia.


Był rok 2015, gdy powstały trzy pierwsze części tej serii: pierwsza, druga i czwarta. Obfitowały w historie z przeszłości, z roku 2010 i wcześniej. Minęło pięć lat i wiele się zmieniło, ale tak naprawdę wcale nie.


Trzecia część przeznaczona była na wątek z bohaterami, którzy w dniu dzisiejszym są mi znów niesamowicie bliscy. Nie zostałoby to napisane gdyby nie to, że szykując się do wystawy znalazłam ilustracje do poprzednich kawałków i postanowiłam przeczytać moje wypociny, a także skończyć tą serię.


No to do roboty.


***

Chlebek schowany w zamrażarce został skonsumowany jeszcze tego samego dnia, gdy nasi bohaterowie odbyli podróż do słynnego Centrum. Cały czas strumienie pamięci omijały stromy brzeg wspomnienia o brakującym elemencie załogi. Ulquiorra Schiffer, pseudonim „Braciszek”, siedział samotnie w pokoju rozważając pewną sprawę. Kat była pierwszą, która przypomniała sobie o jego istnieniu.

– Gdzieś ty był ten cały czas? – rzuciła wpadając do pokoju.

– Dokładnie to pytanie chciałbym ci zadać.

– Skoczyliśmy po chleb...

– Nie chodzi mi o to, gdzie byłaś przed chwilą, tylko gdzie byłaś cały swój czas istnienia? Słuchałem twoich opowieści, widziałem twoich towarzyszy z dawnych lat, czytałem wątpliwej jakości prozę, która chyba jest twoim dziennikiem...

– Ej! „Nocne party u Kat” to kultowa seria opowiadań młodzieżowych!

– Powiedz mi, gdzie byłaś od swych początków i gdzie jesteś teraz? Gdzie tak naprawdę jesteś?

Dziewoja zamarła przez chwilę. Analizowała pytanie Ulquiorry. Jego sens powoli docierał do zakamarków jej umysłu.

– Czy to ten moment, w którym spisuję swoją autobiografię? Nie będę cię zanudzać szczegółami, ani zbyt długim dialogiem... może po prostu pójdziemy na wycieczkę?

Ulqu nie wyraził sprzeciwu, a więc wyteleportowała ich w kij daleko.


– Poznałeś Jack'a, Whuy'ę i całe to towarzystwo piżamowe. Oni byli przed tobą. A jeszcze wcześniej była prosta grupa zwyczajnej młodzieży, której nie miałeś okazji zobaczyć, bo nie pojechałeś z nami po chleb. A jeszcze wcześniej...


Przestronny salon z oszkloną ścianą. Widok na miasto i ocean. Naprzeciwko długiej kanapy telewizor, na niej dwóch zapalonych graczy miażdżących pady swojej konsoli Plejtejszyn 3. Po prawej stronie pomieszczenia zaplecze komputerowe okupowane przez czarnowłosego młodzieńca w jaskrawych rajstopach, po lewej kuchnia zajmowana przez pomarańczowoskórą kosmitkę i jej podejrzane potrawy. W tym rozgardiaszu znalazło się miejsce dla drobnej gotki próbującej zagłębić się w horror Kinga czy innego słynnego pisarza.

Przebił się przez to wszystko narastający bit, zaś za oknem pojawiły się sylwetki dwóch tajemniczych postaci. Nie wiadomo skąd rozbrzmiał głos Emajnema.

//GESUS BAK. BAK EGEJN.

KAT IS BAK. TEL E FREND.//

Szyby, w tym matryca potężnej plazmy (jak i cała reszta plazmy), rozbiły się. Mieszkańcy przestronnego apartamentu zebrali się za swoim liderem.

– Tytani, wio!



Nie wiedział wtedy ów czarnowłosy chłopiec, że stanowili żadne zagrożenie dla przybyszy. Kat wraz z Ulquiorrą wylądowali w pomieszczeniu.

– Ups, sorki za okno – zaśmiała się nerwowo i gestem dłoni cofnęła skutki teleportacji z dźwiękowymi efektami specjalnymi.

Młodzi Tytani, bo tak zwała się ta specyficzna grupa młodzieży, nie mogła się ruszyć nie tyle z wrażenia, co z powodu jej profilaktycznego zaklęcia.

– Przybywamy w pokoju. Czy coś – oznajmiła. Gapili się chwilę na siebie, po czym ściągnęła z nich czar. – No więc, Ulqu, oto moi koledzy.

– Koledzy? – Chudy chłoptaś o zielonej skórze, włosach i oczach, który jeszcze przed chwilą był wilkiem, który przed jeszcze wcześniejszą chwilą grał w grę, mierzył ją zagubionym wzrokiem. – No ja to ciebie nie kojarzę, a z moim węchem się nie handluje.

– No wiesz!? Mnie nie kojarzysz? To ja! Eeee, Caytlin? Kat? Kate? Eh, na zakręcony ogonek tatusia świnki, jakże ja się wtedy przedstawiałam...

Mijały kolejne sekundy tej dziwnej wizyty. Bestia postanowił pomóc wszystkim i zamieniwszy się znów w psa, obwąchał przybyszy, oczywiście zachowując stosowną odległość. Cyborg, jak na chłopca-robota przystało, zaczął skanować gości swoim metalowym ramieniem, wyszukując barkodów i czipów 5G... a nie, 5G wtedy jeszcze nie było. Kosmitka o brwiach w kształcie kropek nie wiedziała co począć, tak samo jak były pomocnik Batmana, natomiast gotka w czarnej pelerynie rozbierała spojrzeniem niewzruszonego niczym Ulquiorrę.

– Nosz kurczę, a to dopiero! – Krzyknęła w końcu Kat, gdy sobie przypomniała. – Ja u was nie byłam jako ja! Nie wiedzieć czemu, miałam wtedy kradzioną tożsamość!

– Co!? Wcielałaś się w kogoś innego i jeszcze cię to bawi? Kradzież tożsamości to nie żart, każdego roku cierpią z tego powodu miliony rodzin! – oznajmił Cyborg wskazując na nią oskarżycielsko paluchem.

– No spoko, ale tak czy inaczej możecie sobie teraz przypomnieć kim jestem! – Kat przyjęła pozę pełną rozumu i godności, po czym jej cechy fizyczne zmieniły się nieco, aż zaczęła przypominać pewną wróżkę roślin.

– Flora? – westchnął zszokowany Robin i aż musiał się zainhalować bat-inhalatorkiem skrywanym w kieszeni.


Gdy już wszyscy się pośmiali (oprócz Ulqa i jego nowej fanki, Raven), przyszedł czas na trudne tematy.

– Czemu nas opuściłaś?

– Opuściłam was, bo poznałam takiego fajnego ziomka co sprzedawał kiełbasy na kiju.

– A tak na serio?

– No dokładnie tak było.

Nastała niezręczna chwila ciszy.

– Czyli postanowiłaś przerwać cudowne życie superbohatera dla sprzedawcy kiełbas? – jęknęła podsumowująco kosmitka.

– Superbohatera? – Ulquiorra spojrzał pytająco na Kat.

– DOBRE, CO NIE, ULQU? – Trąciła go frywolnie łokciem. – Nim zostałam szefem twojego grajdołka, pomijając ten epizod z szynkami z biedronki [tłum. „szinigami”], to wcale nie od początku swojej kariery byłam po stronie tych „złych”.

– Byłaś po stronie złych? – jęknął Bestia.

– Nie od początku. Tak jak mówiłam, najpierw sprzedawałam kiełbasy na kiju czy coś, potem byłam dalej prawilnym bohaterem, tylko w czerwonej piżamie, a potem, hehe, poszłam na drugą stronę i wiecie co? Tak naprawdę niczym się to nie różniło oprócz tego, że wpadłam w fajniejsze towarzystwo, dostałam kolejne super moce, a potem poznałam kolejnych ziomeczków i teraz nic tylko sobie imprezujemy od rana do nocy, co nie Ulqu?

Znowu trącenie łokciem.

– Czyli co, stałaś się jak Slade? – spytał Robin. Biła od niego nieufność, co było normalne dla dziecka wychowanego przez Batmana.

– Slade... – Kat zachichotała i okryła się rumieńcem. – Nie jak on, chociaż trochę szkoda, bo jest superancki. – Pomimo tego, że Tytanów zamurowało takie określenie na ich głównego wroga, który był bezwzględnym mordercą szczeniaczków, dziewczyna kontynuowała. – Hej! Właśnie! Co do niego, to ostatnio wspominałam swoją przygodę na jakiejś wyspie. Bestia, byłeś tam! Pamiętasz? Tam był Slade i ja i moi ziomkowie i 10 dinozaurów! Nie pamiętam absolutnie szczegółów, bo to było milion lat temu...

– Coo?? Nie pamiętam tego... Powinienem? – Bestia złapał się za głowę.

– Ah, no tak, sorki, bo przybywając tu cofnęłam się też w czasie, hihi. Bo chciałam Ulqowi przedstawić Was jak jeszcze byliście razem jako drużyna.

– To nie będziemy drużyną już zawsze? – jęknęła Gwiazdka (kosmitka) ze łzami w oczach.

– O w kij, zdradzając to zaburzyłam tą czasoprzestrzeń. Za maksymalnie pięć minut wasz wszechświat zniknie. No to nara, Ulqu, zwijamy się... ŻARTUJĘ. No ale wracając, no, Bestia, nie masz co płakusiać, może jeszcze tak się czas ułoży, że spotkasz mnie i ziomków i 10 dinozaurów.

– Nie rozumiem teraz niczego. To skąd ty jesteś? – spytał Robin.

Ciężkie pytania padały tego dnia z nieba jak szalone. W życiu Kat nawet niewinna wizyta u znajomych kończyła się tłumaczeniem zawiłych dziejów, a co dopiero dyskoteka w Stodole u Cygana.

– Jakby to prosto ująć... Moja rozmowa z Ulqiem miała miejsce w 2015 roku. U was jest teraz 2009, bo w 2010 roku już mnie z ziomkami, z którymi zwiedzałam wyspę, nie było. Śmieszne, co nie?

– Nieszczególnie...

– To teraz powiem ci coś jeszcze śmieszniejszego, Robin. Bo jakoś w okolicach tych czasów, w których teraz tu jesteśmy, tylko w alternatywnej rzeczywistości, spotkasz kogoś, kto powie ci, że zna ciebie właśnie z tego wymiaru i tym kimś będę ja. Ale tak naprawdę to nie będę ja, tylko osoba, która myślała, że jest mną, a tym samym wydawało jej się, że była mną wtedy, gdy byłam u was jako Flora. A co najlepsze, w kolejnej alternatywnej rzeczywistości, która jest już moją rzeczywistością, ta osoba będzie znacznie zmieniona i zostanie głównym bohaterem moje serii fanowskich komiksów, za które się zabieram w 2021.

– Skąd ty 2021 wytrzasnęłaś teraz!? – Bestia zrolował się w najprawdziwszego ślimaka. Tak, tak też umiał.

– Bo tak naprawdę to wszystko dzieje się w 2021 właśnie, aczkolwiek jednocześnie w 2009, skoro właśnie taki macie tu rok. A komiks będę robić, bo odkryłam, że to jest właśnie coś, co chciałabym zrobić. Jakoś od końca 2015 roku, Ulqu, z góry przepraszam za spoilery, przestałam być głównym bohaterem swojego życia, a miejsce to zajęły inne postacie. Bo za bardzo zalatywało Mary Sue i brała mnie krindżówa. Szarowłosa Ururu, która potem była szarowłosym Ururu Marquezem, znanym później jako „O nie, tylko nie Markiz”, wraz z całą gromadą innych czarodziejów z przeszłości, walczyli o swoje miejsce we wszechświecie. Później był moment dla nowocześniejszej czarownicy Gal Sue i perełki historycznych fanficzków Meb Jones, chociaż ona nie zagościła w moim sercu na dłużej, aczkolwiek ze spisania jej historii jestem najbardziej dumna. No bo ile można pisać szalonych parodii jak „Życie w NY”, którego nikt poza mną nie rozumie, że też nie wspomnę o tej dzikiej kontynuacji „Życie w Erasmusie”. Swoją drogą, warto by było to skończyć wraz z końcem studiów... „Nocne party u Kat” to też był sztos, ale skończyły się i nie chcę o tym teraz gadać. No a teraz przyszedł znowu czas na superbohaterów i tym razem ujęcie bardziej wizualne. Mówię Ci, Robin, najpóźniej za rok, w sensie w 2022, twoja twarz będzie zdobić okładki moich komiksów.

– Powrót do korzeni... – mruknął Ulqu całkiem refleksyjnie jak na niego.

– W pewnym sensie tak, ale to nie od Tytanów się wszystko zaczęło – odpowiedziała tracąc nieco swej pewności siebie. Dlaczego wspominanie tych dalszych czasów nagle było krępujące? Ale musiała opowiedzieć, żeby dokończyć odpowiadanie na pytanie Ulquiorry. I w końcu to ma być ostatnia część historii o jej przeszłości.

Reszta słuchaczy już dawno przestała ogarniać co się działo, aczkolwiek Robin, jak na Cudownego Chłopca przystało, wciąż próbował zrozumieć objawiane przed nim tajemnice.

– Przed Tytanami było kilku zabawnych ziomeczków, podobnych do tych Mugoli z Centrum. Były też dziaciaki bawiące się w zapasy i dwa bobry wraz z jakąś... dziwną babką, nie pamiętam dokładnie o co chodziło z nią. Wtedy wciąż miałam tą kradzioną tożsamość. Bycie Florą z Winx było bardziej ekscytujące niż bycie mną. Chociaż nim ją poznałam to byłam też sobą i latałam po kosmosie z humanoidalną kaczką. Dobre, co nie? Ale i tak wszystko się pewnie zaczęło od pacynkowej żaby, która była dla mnie bardziej atrakcyjna niż księciowie Disneja. Których w ogóle nie znałam wtedy. Hej, Ulqu, a opowiadałam ci to? To było jakoś jak miałam sześć, siedem lat. Siedziałam z moją ówczesną „przyjaciółką od urodzenia” w takim małym domku dla dzieci na jej podwórku. Ona wzdychała do swoich księciów, ja do swojego kaczora. Przyłapał nas na tym jej tata i nas wygonił do „zwykłych” zabaw. Wtedy wydawało mi się, że źle zrobił. Teraz już wiem, że Disnej to nic dobrego, bo wspiera chiński reżim, Książę sika w gacie, a zakochiwanie się w zwierzętach to zoofilia...

– Ej, Bestia, mówi o tobie.

– Ja to sobie wypraszam, ile razy mam mówić, że nie jestem pułapką na zoofili i furasów!

– Dzięki, Cyborg, teraz nie pamiętam do czego zmierzałam.

– Nic z tego nie rozumiem, więc mogę ci tylko przypomnieć, że twoje furasowe lata się chyba wtedy nie skończyły, skoro bardzo dobrze pamiętam, jak...

Nim zaczął się sugestywnie śmiać, oberwał od Bestii jakąś ciężką częścią ciała zwierzęcia, w które się ten aktualnie przemienił, ale to było akurat mało istotne, gdyż Kat wróciła do pierwotnego wątku.

– Chyba odpowiedziałam już na wasze pytania, prawda? – Spojrzała wyczekująco na Ulqa i Robina. Ten pierwszy z wahaniem skinął głową. Samo hasło „alternatywnych rzeczywistości” dało mu do zrozumienia, że tego nie zrozumie i tak. Robin natomiast wciąż starał się rozwiązać zagadkową historię siedzącej naprzeciw niego osoby.

– Czyli... od najmłodszych lat masz różne szalone przygody w różnych... czasoprzestrzeniach, tak?

– Tak.

– Ale jak do tego doszło? Jak to wszystko się zaczęło? Wspomniałaś, że zdobywałaś nowe moce. Jakie więc miałaś na początku?

– Nie pamiętam jak to się zaczęło. A trochę szkoda. Ale to było naprawdę dawno. Mogłam mieć trzy, cztery lata. A jakie moce miałam na początku? Serce, głowę i masę różnych jednostek informacji kulturowej. Wiesz co to informacja kulturowa? Informacja przekazywana pozagenetycznie. A wiesz, jakim pojęciem określa się te jednostki? Memami. Otóż to, od samego początku mojego istnienia żyłam memami, tak jak każdy żyje memami, bo oprócz genów, mamy też środowisko, a to ono generuje memy. I nie psuj sobie tej wzniosłej chwili tym, że Wikipedia ma osobny artykuł dla „memów internetowych”, bo to wciąż memy. Więc każdy kto ma te trzy elementy, może być jak ja.

– To wszystko nie brzmi, jakby wystarczyły te elementy.

– No, pewnie też kwestia jakości tych elementów. Ale jakby nie było, „to wszystko moje”, też nie jest jakieś szałowe, bo niedużo w tym inwencji twórczej. Ta się miejscami pojawia mniej lub bardziej, ale głównie moja działalność to jakiś szalony fanfik będący mokrym snem nastolatek.

Robin zmarszczył brwi.

– Jak tak to nazywasz to mnie też skręca, że biorę w tym udział.

– No widzisz.

– Ale nurtuje mnie jeszcze jedna kwestia... Czy to wszystko... To się dzieje naprawdę?

– Powiedz mi, czy patrzysz teraz na mnie, a ja na ciebie? Czy słyszysz mnie, a ja adekwatnie reaguję na wypowiadane przez ciebie słowa?

– No... tak...

– To masz odpowiedź. To się dzieje naprawdę. To jest tak prawdziwe jak moje pierwsze kroki, jak mój puchaty Henryczek Zbrodniarz leżący teraz na dywaniku, jak ty w pięciu miliardach alternatywnych rzeczywistości ujętych komiksem, filmem, kreskówką, czy samą myślą. I wiesz co? Fajnie by było, gdyby chociaż raz to do mnie się kopsnął jakiś międzywymiarowy podróżnik.

Zamilkli, a ich umysły parowały po tak wymagającej dyskusji. Kat i Ulqu wrócili do domu i swojego roku 2015, gdzie znowu nie było chleba, po czym Kat, już sama, wróciła do piwnicy, w której dane jej było obecnie przebywać, a tym samym do roku 2021, w którym została zakończona ta historia. Chociaż miała tyle zadań na głowie, jej priorytetem była publikacja tych wypocin, uprzedzona wykonaniem ilustracji, żeby potencjalni czytelnicy mogli lepiej wyobrazić sobie chociaż część spisanego tu chaosu.


***


Przypadkowo poukładałam więcej, niż myślałam, że poukładam.

wtorek, 15 grudnia 2020

15.12.2020

Pogrubiłam najważniejsze.


Zacznę od wczorajszego ranka, kiedy to zamiast drzemki wcisnęłam wyłączenie budzika i wstałam zbyt późno na roraty. Obejrzałam je więc o 20.15, więc załapałam się na dłuższe kazanie rekolekcyjne. Było o miłości, blabla, przy wątku z poświęceniem ksiądz opowiedział historię że ktoś tam komuś umarł i jakiemuś ziomeczkowi i potem ten ziomeczek miał dzieci, ale mu żona umarła i stwierdził, że potrzebuje matki dla tych dzieci, więc poprosił sąsiada, żeby mu dał swoją córkę za żonę. Ten sąsiad nie chciał się zgodzić, typ nawet się nie znał z jego córką i w ogóle, ale nagle przybiegła owa dziołszka, padła przed ojcem na kolana i zaczęła go błagać o błogosławieństwo, bo zgadzała się, by wyjść za tego biednego mężczyznę.

No i mój dzisiejszy sen to było trochę nawiązanie do tego. Byłam sobie jakimś randomem kręcącym się wokół pewnego gangu i pan Żyd poprosił szefa tego gangu, żeby dał mu mnie na żonę. I ten szef, że o co cho i wtf, ale ja się wzruszyłam i powiedziałam, że wyjdę za niego. I mniej więcej na tym się skończył sen, to było bardzo urocze, bo ogólnie ten Żyd to postać z serialu, którą bardzo lubię, chociaż gra go Tom Hardy, którego totalnie nie trawię nigdzie indziej poza tym serialem i Batmanem. Nie wiem czy ogarniasz Peaky Blinders czy nie, więc daję zdjęcie poglądowe pana Żyda.





Czemu to rozwijam. Bo to mi dało dobry humorek na cały dzień, czego potrzebowałam, bo mnie wywaliło na Wolę. Ale na szczęście bliżej Śródmieścia i ogólnie kręciłam się w kółko. Przygoda zaczyna się od mojej przerwy. Dostarczyłam ostatnie zamówienie już w trakcie półgodzinnej przerwy. Wracając do bazy wpadłam do pierwszej lepszej Żabki po jakieś ciepłe żarcie i wybrałam bagietę z serem, bo była przeceniona. Ledwo się do niej dostałam, tak ją zakartonikował sprzedawca po podgrzaniu. Ufajdałam sobie czedarem rękawiczkę, bo ciekł wszędzie. Na początku było dobre, ale to taki czedar do topienia, więc paskudny po dłuższym czasie i słony. No ale zjadłam. Do bazy wbiłam, gdy już mi się pojawiło kolejne zlecenie, ale musiałam baterię wymienić.

Wymieniłam, jadę dalej, po drodze wbiło mi się zamówienie na 3 pitce do bazy X-D NIE DALI NAPIWKA *zaciska piąstkę*

No ale teraz czas na inbę. Odbieram kebaba, jadę pod hotel. Wchodzę do windy - nie działa. Podchodzi pan z recepcji, że nie mogę wjechać. No trudno, dzwonię do klienta. Numer niedostępny. Piszę do bazy, że co teraz. Mam próbować przez recepcję. No udało się, zadzwonione, klient zejdzie. Przed windami stały takie drewniane kolumny no i nagle zza nich wynurza się czyiś tułów i mówi "Dzień dobry". Po chwili załapałam, że to do mnie. Stałam ładnie z żarciem na torbie, tak jak trzeba, ale no skoro ziomek tak szaleje, to wzięłam kebaba i mu podałam tam za kolumienki. Nie używam takiego wyrażenia, ale tutaj mi się to totalnie nasunęło - beka z typa. Ubrał sweterek, ale na dole miał bokserki i był boso XD

Jadę dalej - Ochota. Boję się, że mnie wywali daleko, ale tylko do mojego akademika :-D Przy okazji odkryłam, że zapomniałam typowi z hotelu dać napój. I że dobrze, że jednak nie mogłam wejść na górę, bo kto wie, w jakim stanie by mi otworzył drzwi od pokoju, skoro w takim negliżu zszedł do recepcji.

Po akademiku wywaliło mnie jeszcze głębiej na Ochotę i wtedy odkryłam coś niesamowitego - miasto w mieście. Mówią, że Wilanów to miasto w mieście, ale Wilanów się chowa. Tutaj była cała masa uliczek na terenie absolutnie zamkniętym, strzeżonym, monitorowanym. Budownictwo nowoczesne, bliźniaki i wielorodzinne, takie nieduże bloczki. Wśród nich oczywiście zaplecze gastronomiczne, masaże i inne kije. Samochodem tam nie wjedziesz bez zaproszenia. Zamówienie stamtąd wiozłam do jakiegoś akademika w pobliżu. Wokół wszędzie podobne budownictwo, ale już nie zapłotowane. Akademik też jakiś sztosowy nowoczesny.


poniedziałek, 25 września 2017

To była tylko gra

Tym razem gratka głównie dla ziomków z sekty, ale może i fani romansów, szczególnie tych w klimatach Harrego Pottera, znajdą coś dla siebie :)
W opowiadaniu znajduje się jedna moja postać oraz dwie innych osób.
Inspiracja: "Nazwij ją Hope"
***
 
 
Drobnymi pociągnięciami pędzla wypełniła nagie gałęzie zielonymi listkami, aby po chwili przyozdobić je białymi plamkami stawianymi w kształt kwiatów. Wiosenny krajobraz był tym, za czym tak bardzo tęskniła Hope, Puchonka z szóstego roku. Był już marzec, lecz biała pierzyna wciąż okrywała tereny Hogwartu. Złośliwe plotki mówiły, że dyrektor Bułhakow postanowił na dłużej zatrzymać domowy klimat, lecz Potocka nie wierzyła im. Widziała w nim dobrego człowieka, który nie narażałby uczniów na nieprzyjemności związane z pogodą. Właśnie mieszała farby, kiedy drzwi do sali artystycznej otworzyły się.
— Nie wolno tutaj przebywać uczniom bez opieki nauczyciela, Potocka. — Chłodny, lecz aksamitny głos, rozbrzmiał w pomieszczeniu.
— Mam zgodę od profesora Bułhakowa, Malfoy. — Hope nie musiała odrywać wzroku od płótna, aby wiedzieć, kto zaszczycił ją swoją obecnością. Mascius Brutus Malfoy był prefektem naczelnym i w każdej wolnej chwili szukał okazji do odjęcia punktów innym domom. Szczególnie lubił zabierać je przeciwnikom idei czystości krwi, a Hope Potocka była jedną z ważniejszych osób w środowisku szlam. Jej rodzice swoim charłactwem plamili genealogię dwóch czystokrwistych rodzin, zaś kuzynem był syn przewodniczących Ruchu Obrony Mugoli i Mugolaków. Mascius bardzo lubił nękać dziewczynę, co było dość trudne, ze względu na jej odwagę i spryt. Była Puchonką sercem, lecz duszę rozdartą miała pomiędzy Gryffindorem, a Slytherinem. Mogło to wydawać się dziwne, jednak miała kuzynkę Ślizgonkę, Morrigan, z którą utrzymywała potajemnie kontakt, gdyż jej rodzice nie pozwalali zadawać się z kimś tak nieczystym jak Hope. Z tego powodu Puchonka nie uznawała wszystkich uczniów z domu węża za złych. Bardzo lubiła swoją kuzynkę, chociaż ta przyznała się do związku z Masciusem. Hope nie potrafiła zrozumieć, co Morrigan widziała w tym wrednym chłopaku, który właśnie podszedł bliżej sztalugi.
— Co my tu mamy... — mruknął spoglądając na dzieło Puchonki.
— Odejdź, Malfoy — syknęła, chcąc osłonić ręką płótno, lecz niewiele to dało, gdyż było ono zbyt duże.
— Dodaj tego granatu trochę tutaj — zasugerował chwytając za jej dłoń, w której trzymała pędzelek, i kierując w obranym kierunku. — Widzisz? Ten kolor wydobył głębię.
Oniemiała Hope zerknęła z ukosa na chłopaka o włosach w barwie platynowego blondu.  Jego błękitne oczy z niesamowitą przenikliwością wpatrywały się w obraz, kryjąc jednocześnie w sobie jakąś tajemnicę. Dziewczyna była często zbyt nieśmiała, aby utrzymać kontakt wzrokowy, lecz tym razem jej zielone tęczówki nie uciekły spojrzeniem, kiedy Malfoy odwrócił wzrok i spojrzał w jej piegowatą twarzyczkę. Zarumieniła się lekko, co dodało jej uroku. Ślizgon uniósł dłoń i odsunął z jej czoła kasztanowy kosmyk włosów.
— Żaden obraz i tak nie będzie idealny, dopóki nie znajdzie się na nim twoja podobizna — wyszeptał. Hope dopiero teraz spuściła wzrok. Puchonce przypomniało się, jak jej koleżanka Anastasia wspominała o zamiłowaniu Malfoya do tworzenia portretów. Oczywiście nie chciała w to wierzyć, lecz wykazał się dzisiaj wystarczającą wiedzą, aby uznać tą informację za prawdę.
— Czy chcesz mnie na nim domalować? — Spytała cicho, unosząc wzrok, aby ponownie nawiązać kontakt wzrokowy.
— Nie, Hope. Nie tym razem. Najpierw chciałbym uczynić coś innego — szepnął zbliżając swoją twarz do niej. Pocałował ją krótko i namiętnie. — Kocham cię, Hope.
— Ale... jak to? — Zdziwiła się, a jej warga zadrżała. — Przecież ty i Morrigan...
 To tylko taka gra. Wiem, że chociaż Morri nie może zadawać się ze szlamami... przepraszam, to znaczy z osobami o takiej krwi jak twoja, to wciąż macie potajemny kontakt. Mówiła mi o tym kiedyś. Dlatego postanowiłem się zbliżyć do niej... aby w jakiś sposób być bliżej ciebie.
— Ja... Nie wierzę... To dlaczego... Dlaczego byłeś dla mnie taki niemiły? — Hope zacisnęła wargi, a jej oczy zasłonił strumień łez.
— Chciałem zwrócić na siebie uwagę... Przepraszam... Wybaczysz mi?
— Oczywiście, że tak! — Krzyknęła w odpowiedzi, jednak po chwili wróciła do szeptu. — Mascius... Ja... Ja ciebie też kocham...
Chłopak nie mówił już nic więcej. Objął ją, pocałował mocno i nie przestawał długi czas.
Po kilku godzinach wracali do dormitoriów trzymając się za rękę. Pokoje Slytherinu i Hufflepuffu były w lochach, więc większość drogi mogli iść razem. Niestety tuż przed ostatnimi schodami napotkali na swojej drodze dyrektora Bułhakowa.
— Panno Potocka? Panie Malfoy? — Uniósł brew spoglądając to na jednego, to na drugiego ucznia. Spojrzeniem również uraczył ich złączone dłonie.
— Eskortuję pannę Potocką do jej dormitorium, jako że jest już po ciszy nocnej — odpowiedział chłodno Mascius.
— Dobrze spełniasz swoje obowiązki, panie Malfoy. Po twoim ukończeniu Hogwartu będę mógł tylko pomarzyć o drugim takim prefekcie.
— Dziękuję, panie profesorze.
Bułhakow odwrócił się i odszedł. Malfoy odprowadził Hope, całując ją szybko na pożegnanie, po czym ruszył w stronę wyjścia z lochów. Chciał złapać dyrektora, nim ten zniknie w swoim gabinecie. Na szczęście znalazł go na schodach.
— Panie profesorze?
— Tak, panie Malfoy? — Vakel odwrócił się do ucznia.
— Mógłbym mieć do pana profesora prośbę?
— Jak najbardziej.
— Czy... czy udzieli mi pan ślubu?
— ...
— Mi i... Hope.
— Będę zaszczycony.
Kilka miesięcy później nadszedł dzień końca roku szkolnego. Uczniowie ostatniego roku znali już swoje wyniki OWUTEMów, a część z nich dostała już pracę w Ministerstwie Magii. Mascius Malfoy napisał swoje egzaminy nie tylko bezbłędnie, ale i popisał się wiedzą znacznie wykraczającą poza podstawę programową. W wypracowaniach zawarł wiele własnych tez i wyników badań, tak więc dodatkowe punkty umożliwiły mu zdobycie posady Ministra Magii. Nie było go jednak teraz na sali, tak jak i jeszcze jednej osoby.
— Cisza! — Dyrektor Bułhakow powstał i spróbował uciszyć uczniów siedzących w Wielkiej Sali na uroczystości zakończenia. Przerwali szepty, aby usłyszeć, czy nie zostaną dodane bądź odjęte jakieś punkty i czy wynik Pucharu Domów nie zmieni się.
— Moi drodzy. Mam dla was ważną wiadomość! Tym razem zakończenie roku świętujemy inaczej! — Klasnął w dłonie, a sala wypełniła się dekoracjami w barwach Slytherinu i Hufflepuffu. Uczniowie znowu zaczęli głośno rozmawiać. — Spokój! Puchar Domów symbolizuje ciężką pracę i wytrwałość, jednak dzisiaj będziemy świętować miłość! A dokładniej to ślub Masciusa Brutusa Malfoya i Hope Hermiony Potockiej!
Na kolejny gest profesora rozbrzmiał marsz weselny. Drzwi otworzyły się i do sali weszła para młoda. Mascius miał najelegantszą szatę wyjściową, jaka istniała na świecie, zaś Hope przywdziała biało-złotą szatę ślubną z welonem, który ciągnął się po ziemi. Ceremonia nie była długa, lecz pełna wzruszeń. Kiedy po przysiędze małżeńskiej para młoda złączyła swe usta w pocałunku, kasztanowe włosy Hope zajaśniały platyną. Głębokie emocje, jakie teraz przeżywała, rozbudziły w niej zdolności metamorfomagiczne, a potężna miłość do Masciusa upodobniła jej włosy do jego. Po ślubie wszyscy świętowali tak długo, że powrót Expressem przełożono na następny dzień.
Kilka lat później.
Kobieta o platynowych włosach pogłaskała małego chłopca po głowie.
— Mamo, ale podobno do Hufflepuffu idą tylko ci, którzy nie nadają się do innych domów.
Platynowowłosy mężczyzna położył chłopcu rękę na ramieniu.
— Brianie Martinie Malfoy. Masz w sobie krew najdzielniejszej, najsprytniejszej i najmądrzejszej Puchonki, jaka chodziła po tym świecie. Przydział do Hufflepuffu powinien być dla ciebie zaszczytem.
— Dobrze. Kocham cię mamo. Kocham cię tato — powiedział chłopiec tuląc rodziców, po czym wszedł do pociągu i odjechał w swoją pierwszą podróż do Hogwartu.


***
 
 
NIE WIERZĘ, ŻE TO NAPISAŁAM

niedziela, 20 sierpnia 2017

Życie w Erasmusie 1#

Życie w Erasmusie

   W Stanach Zjednoczonych działa ponad 4 tysiące uniwersytetów i koledży. To wystarczająca liczba, aby każdy z naszych bohaterów mógł spędzić kolejne lata swojego życia w innym miejscu. I tak też było.
   Tej serii nie można nazwać kontynuacją Życia w NY, przez wzgląd na zakończenie, lecz uznajmy, że to przebieg wydarzeń w alternatywnej rzeczywistości... chociaż na myśl przychodzi mi jedynie określenie tego terminem fanowskiego opowiadania powstałego przed ostatnią częścią serii.
   Tak naprawdę to jest totalnie nieistotne. Wróćcie więc wspomnieniem do Życia w NY, kiedy to wszyscy bohaterowie szampańsko bawili się na dożynkach...

***
   To było jedno z ostatnich tak udanych spotkań. Grimmjow został porwany na wakacje mające być nagrodą za terminowe ukończenie szkoły. Nie mógł zaprotestować, gdyż to rodzicom zawdzięczał dostanie się na niewielką prywatną uczelnię stworzoną dla takich bogatych głąbów jak on. Semestr kosztował tam sto tysięcy dolonów, co wynosi dwa razy więcej niż studia na jakimś lepszym koledżu. Przez to nie mógł spotkać się z kolegami, lecz oni nie narzekali na nudę. Szayel dostał się do jednej z tych prestiżowych szkół z Ligi Bluszczowej, przez co spędzał wolny czas przeglądając broszurki z kursami, a Nnoit... został sam w Nowym Jorku. Tylko tyle informacji dotarło do Edwarda E., który przeżywał właśnie ostatni rok szkoły średniej. Usiadł w ławce obok Tesli, tego zupełnie niepopularnego chłopaka, lecz który posiadał całkiem sporo wiedzy o innych niepopularnych osobach. Edwarda kręciło interesowanie się odludkami, byli zdecydowanie bardziej tajemniczy niż te wszystkie szkolne gwiazdeczki, które same sprzedawały się na Instagramie i Snapczacie. Pluł na wszelkich celebrytów, kosztował smak niszowych życiorysów.
   A może po prostu próbował dowartościować status niepopularnych ludzi, do których sam należał.
   Nie zauważył nawet, kiedy zapuścił zarost godny zawodowego ścinacza drzew, a na jego nosie pojawiły się okulary w oprawkach modnych kilka dekad temu, chociaż nawet nie miał wady wzroku. Czerwony płaszcz zamienił na koszulę flanelową w tym samym kolorze, blond warkocz ustąpił miejsca ściętemu bokowi. Nie jadł już mięsa, zapragnął studiować socjologię. Stał się hipsterem. Nie wiadomo, jak długo jeszcze będzie w tym stanie, gdyż właśnie śmierć mignęła mu przed oczami, kiedy to słysząc najnowsze nowiny oddane całkowicie dobrowolnie przez Teslę , zakrztusił się kawą z papierowego kubka.
   — Całą trójką zapisali się na Erasmusa na rok do jakiegoś kraju Europejskiego — mruknął wyższy od niego chłopak, kartkując swój zeszyt.
   — Opowiedz mi o tym więcej — zaproponował Ed, kiedy już przestał się dławić, niczym niepogryzionymi dokładnie frytkami.
   Bo nie tylko ja się nimi dławię, co nie?


   Szayel przekluczył drzwi i wszedł w progi swojego jasnego mieszkania urządzonego w różnych odcieniach śnieżnej bieli. Nie czekał na niego żaden komitet powitalny. Oczywiście. Jego rodzice byli zawsze poza domem. Wjechał walizką do konta swojego pokoju i włączył swój jabłkomputer. Uruchomił się błyskawicznie, jak na tak dobrą firmę przystało, lecz chłopak umilił sobie ten czas wyprawą do kuchni po smakołyki, po drodze standardowo zatrzymując się przy lustrze, aby poprawić różową czuprynę modnie zaczesaną na boki. Modnie dwadzieścia lat temu. Dostrzegł pokaźny stosik poczty na blacie. Większość tego stanowiły biuletyny członkowskie ze sklepów obuwniczych, lecz miodowe oczy ukryte za okularami w białej oprawce dostrzegły także dość ważne pismo z uczelni. Pospiesznie rozerwał kopertę i niczym spragniony wody wędrowiec chłonął wypisane tam literki.

   Grimmjow czekał w pokoju na rodziców. Chciał, aby przysłali po niego samochód, lecz oni nalegali na osobistą wizytę. Pewnie liczyli na jakieś osobiste gratulacje od profesorów. Na pewno nie za zasługi syna. Wyświetlacz telefonu błękitnowłosego zaświecił się, ukazując jego samego na tapecie w negliżu górnej, bardzo rozbudowanej partii ciała.
   Czego, na zakręcony ogonek Tatusia Świnki, chciał teraz od niego Szayel?
   — No? — Odebrał w swój kulturalny sposób telefon. Przyjaciel po drugiej stronie zaczął coś głęboko przeżywać, chyba znowu dostał ataków lękowych. Grimmjow wciąż pamiętał, jak ten zemdlał na zakończeniu roku, kiedy okazało się, że ktoś miał wyższą średnią od niego. Wtem rozległo się pukanie do drzwi. — Zadzwonię potem, rodzice przyszli.
   Drzwi się otworzyły, a do środka wszedł mężczyzna z kobietą, spoglądając na swojego syna z szerokim uśmiechem i obrzucając go przytulaskami  i całuskami.
   — Synku, wiesz co? Przyszedł rano list z Erasmusa. Miejsce dokładnie to, które chciałeś, ale chyba im się kierunek pomylił, ale to nic wielkiego, przecież to nie ma dla ciebie wielkiego znaczenia, prawda?


   Tesla aż sapnął czytając dokumenty znalezione w kopercie wyraźnie zaadresowanej do jego kuzyna. Blondyn przeszedł korytarz i zapukał do pokoju Nnoitry. Czarnowłosy wychudzony kuc siedział po turecku na krześle przy komputerze i grał w Dotę1 na padzie.
   — Cojest — wyartykułował chcąc dowiedzieć się, cóż sprowadza szanownego współlokatora w skromne progi jego sypialni.
   — Nie wiedziałem, że chcesz studiować chemię — powiedział Tesla starając się zachować poważny ton wyprany z emocji.
   — Hę? — Spytał Nnoit odwracając się w stronę kuzyna. Dostrzegł w jego dłoni papierek z logiem Erasmusa. Momentalnie znalazł się obok, co nie jest takim trudnym wyczynem, jeśli ma się nogi długości skoków Małysza, Hautamekiego i Ahonena razem wziętych.
   — Nosz kurna — wymsknęło się z ust czarnowłosego, który już począł sobie wyrywać włosy z głowy kontynuując wiązankę przekleństw. Zdecydowanie to nie był kierunek, na który się rejestrował.


sobota, 25 marca 2017

Tom Marlboro Lidl i Komnata Tajemnic z Kamieniem Filozoficznym

Padły pomysły, a ja spróbowałam coś napisać, ale to już nie wyszło takie śmieszne. Nie podoba mi się zakończenie.
Krótki opis bohaterów dla kontekstu:
Są to postacie z Mortisa, uczniowie Hogwartu, przedstawieni w nieco innej wersji.
Ururu Marquez - mój misiu, siwe włoski, miodowe oczki, Ślizgon, autystyczny naukowiec, zaginator czasoprzestrzeni.
Cyril Carter - młodszy o 2 lata kolega, Puchon, główny rozrabiaka Hogwartu, młody Batman.
Zack Raven - niewidomy Gryfon o uroczej buźce i kasztanowych falowanych włosach, właściwie znalazł się tu z przypadku, bo jest porządnym chłopcem.
Gabriel Foks - niby się znał z Markizem z drużyny, ale go nie lubił, Krukon, niemal białe włoski długości sięgające do podbródka, animag, raczej nie broi, ale życie.




 listopad, 1942rok, Szkoła Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie

    Niewielu potrafiło tyle, co on. Niewielu było w stanie myśleć o rzeczach, jakie przechodziły przez głowę tego piątoklasisty. W starannie ułożonej fryzurze ciemnych włosów odbijały się refleksy spowodowane światłem świec zwieszających się przy kamiennych ścianach zamku. Było już po ciszy nocnej, lecz widok spacerującego chłopca nie budził niczyich zastrzeżeń. Był prefektem, zapewne przeprowadzał wieczorny obchód. Zawsze na swoim miejscu, zawsze wywiązujący się z obowiązków. Maska, którą przybrał, była idealna. Znany, lubiany, szanowany i doceniany. A może jednak niedoceniany? Nikt nie spodziewał się przecież po nim takich rzeczy, jakie krążyły w jego umyśle, domagając się ujścia. Ślizgon miał swoje ambicje, które półsłówkami wynurzał na świat rzeczywistości tak, żeby nie raziły swoim okrucieństwem. Teraz nie byłoby to wskazane, ale w przyszłości... Kto wie.
Chłopak skręcił, wchodząc do pomieszczenia, w jakim jeszcze ani razu nie dane mu było przebywać. Łazienka dziewcząt. Nie różniła się wiele od tej męskiej. Obszedł stojącą na środku walcowatą konstrukcję, wokół której ustawione były umywalki z lustrami. Wzrok miał spuszczony na wysokość kranów. W końcu dostrzegł znak. Symbol, którym oznaczone były rzeczy związane z legendarną Komnatą Tajemnic. Ślizgon był zafascynowany myślą o tym, że gdzieś pod szkołą mieszka niebezpieczna bestia, będąca zwierzątkiem wyhodowanym przez samego Slytherina do zabijania szlam. Z super tajnych książek dowiedział się, jak dostać się do Komnaty, a także w jaki sposób zapanować nad bazyliszkiem. Wysyczał hasło do zlewu, ten zaś wsunął się w konstrukcję i zsunął w dół, ukazując chłopcu tunel prowadzący w dół. Odpaliwszy Lumos na różdżce, skoczył w dół niczym Alicja do Krainy Czarów. Zjazd nie był przyjemny i potłukł sobie trochę pupcię. Wstał. Poświecił światłem. Był w jakimś pomieszczeniu, które było chyba dopiero przedsionkiem, gdyż przed nim znajdowały się wielkie wrota zamknięte na węże. Szepnął im znowu miłe słówko, a one zsunęły się z drzwi i otworzyły okrągłe przejście. Zafascynowany chłopak wszedł do korytarza. Posadzka była ze szlifowanego kamienia, zaś po obu bokach znajdowała się jakby fosa, oddzielająca go od ścian, z których wystawały potężne rzeźby otwartych paszczy węży. Ogólnie wszędzie było czuć wilgoć, jak to w lochach. Z sufitu chyba kapało. Szedł do przodu, widząc z daleka znaną już z książek płaskorzeźbę brodatego mężczyzny. Niektóre źródła podawały, że to podobizna samego Slytherina, inne, że to ojciec loszki z loga Starbucksa. Ale właściwie te informacje nie były sprzeczne ze sobą, prawda? Okrągłe pomieszczenie z płaskorzeźbą powiększało się w jego oczach, lecz coraz mniej wpasowywało się w klimat opuszczonego na tysiąc lat lochu. Na podłodze był jakiś dywan, po bokach ustawiono regały wypełnione książkami, stały tam też fotele i stoliki. Chłopak niemal wystraszył się zapachu herbaty, jaki dotarł do jego nosa. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że w fotelach odwróconych do niego tyłem, siedzieli ludzie.
    — Zack, weź zobacz kto przyszedł — rozległ się leniwy głos.
    — Jestem Tom — odezwał się chłopak od razu. — Tom Ma... — przerwał jednak, onieśmielony tym, że fotel poruszył się. Był zwykłym fotelem wypoczynkowym, ale odwrócił się, zapewne z powodu użycia magii. Siedział na nim mężczyzna o srebrnych włosach, lecz z całą pewnością nie był stary. Biła z niego jakaś młodość, jakby byli rówieśnikami. Zdradzało go tylko spojrzenie, niemożliwie przenikliwe, zawierające w sobie jakieś doświadczenie i tajemnicę.
    — Co tutaj robisz? — spytał srebrnowłosy świszczącym głosem.
    — Chciałem oswoić bazyliszka — odpowiedział Tom, rozglądając się. Siedzący przy najszerszym stole mężczyzna parsknął śmiechem. Ten rozmawiający ze Ślizgonem przybrał natomiast niezwykle poważny wyraz twarzy.
    — Spójrz na podłogę.
    Tom spuścił niespokojnie wzrok. Dywan. Co w nim było takiego niezwykłego? Jednak po chwili patrzenia dostrzegł, że to, co uważał za misterne sploty, było wężową łuską. Wybałuszył oczy zastanawiając się, czy tak naprawdę skończył słynny bazyliszek.
    — Ale... jak?
    — Zabiłem go — odpowiedział siwowłosy wpatrując się martwo w jakiś punkt.
Wtem obok Toma przebiegł lis z płaskim kwadratowym pudełkiem w pysku.
    — Mam wrażenie, że to była jego wina. — Sowie spojrzenie zatrzymało się na wyblakłym lisie, który nagle zamienił się w jasnowłosego młodego mężczyznę.
    — Hej, ale to nie byłem ja — mruknął pretensjonalnie wyciągając pudełko z ust. — Przyniosłem pizzę.
Mężczyzna, który wcześniej parsknął śmiechem rzucił się na pizzę. Tom poczuł woń kurczaka i ananasa. Hawajska. Poczuł się jeszcze bardziej zagrożony.
    — Poza tym — ciągnął lisi towarzysz — to nie ty go przecież zabiłeś.
    — Jak tego dokonaliście? — wtrącił się Tom.
    — To było proste. Nasłaliśmy na niego Zack'a — srebrnowłosy ruchem ręki odwrócił fotel stojący obok. Siedział na nim mężczyzna spoglądający pustym wzrokiem przed siebie. Jego dłonie poruszały się lekko, zapewne sterując unoszącym się w powietrzu zielonym szalikiem, który tworzył się magicznie na drutach. Sam czarownik miał na sobie sweter w tym samym kolorze z wyszytym srebrnym napisem "Gryffindor". Tom odczuł konsternację.
    — Ale on jest ślepy — stwierdził.
    — Ma echolokację — wyjaśnił srebrnowłosy. — Zazwyczaj stał na czatach i patrzył czy nikt nie idzie, ale tym razem stwierdziłem, że spełni główną rolę w przygodzie.
    — Skoro bazyliszek nie żyje... a wy chyba już nie jesteście uczniami... to co tu robicie?
    Sowiooki zamrugał.
    — Siedzimy — uśmiechnął się słodko i niewinnie. Chłopiec zawstydził się. Zerknął na jedzących pizzę, na ślepca, po czym powrócił wzrokiem na srebrnowłosego. W głowie pojawił mu się pewien plan.
    — Wydaje mi się, że jesteście wielkimi czarownikami. Czy moglibyście mi pomóc z pewnym problemem?
    — Niech będzie. Odpowiemy na jedno pytanie — odrzekł mężczyzna.
    — Czy... powiecie mi, jak się tworzy horkruksy? — spytał Tom z ekscytacją, ale i pewnym niepokojem. Może jednak nie wiedzieli wszystkiego?
    Odpowiedział mu uprzejmy śmiech każdego z czwórki mężczyzn. Siwowłosy popił herbatkę z kamienia filozoficznego.
    — Tak, tak horkruksy. Zabijasz kogoś, mówisz zaklęcie i kawałek twojej duszy trafia do wybranego przedmiotu. Wybierz coś osobistego, na przykład pamiętnik. Koniecznie schowaj to w jakimś oczywistym miejscu, pod latarnią najciemniej, cha cha. I wiesz, nie warto rozszczepiać duszy na więcej niż siedem kawałków. Bo co wtedy zrobisz z ciałem? Nakarmisz nim swoje zwierzątko?  Dostanie jeszcze niestrawności. Jeśli chciałeś być nieśmiertelny, to wystarczyło spytać o to, a nie o jakieś "horkrusy". Tych metod używa się chyba jeszcze tylko w plemionach pierwotnych i w Rosji — czarodziej wzruszył ramionami z uśmiechem. Tom odczuł ból zawodu. Jak mógł tak głupio zmarnować swoje jedyne pytanie?
    — Mogę spytać jeszcze o jakąś rzecz, proszę — błagał padając na kolana.
    — Spytaj, to się zastanowię, czy odpowiedzieć.
    — Jak stać się potężnym czarownikiem, który może osiągnąć wszystko?
    — Dobrze się składa, mam na to wzór — srebrnowłosy wyciągnął zwój pergaminu z kieszeni i rzucił chłopcu. Zafascynowany Ślizgon odwinął kawałek pegaminu, który rozwinął się niemal od razu do końca. A długi był, jak lista zamówień Świętego Mikołaja. Oczywiście końcówka wpadła do fosy i tyle z zabawy. Tom zapłakał gorzko, ale zabrał się za obliczenia. Srebrnowłosy podsunął mu nawet liczydło. Mężczyźni z zaciekawieniem wpatrywali się w chłopca, który trzaskał równania.
    — Opłacało się zamienić Wróżbiarstwo na Matematykę — szepnął ucieszony sowiooki do towarzyszy.
    Tom dochodził do końca suchej części. Wysunął pergamin ostrożnie z wody. Pismo nie rozmazało się tak bardzo, jak myślał. Miały minuty, godziny. Mężczyźni z dobroci serca podsunęli mu kawałek pizzy, ale nie chciał. Zajęli się swoimi sprawami, a dzielny Tom liczył. Po tygodniu podłączyli go do kroplówki, bo pochłonięty zadaniem nie reagował na bodźce z zewnątrz, a nie chcieli go tracić.
    Minęły trzy lata. Tom w końcu oderwał wzrok. Spojrzał przekrwionymi oczami na srebrnowłosego i otworzył buzię, powoli wydobywając z siebie głos.
    — A... Ale... Tu jest... Wychodzi mi... Ujemna delta — jęknął. Mężczyźni zachichotali.
    — Oj, głupi chłopcze. Naprawdę wydawało ci się, że na bycie wielkim czarodziejem jest wzór?
    Tom rozpłakał się i uciekł. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że zmarnował dość ważny kawałek swojego życia na coś takiego. Okazało się, że został wyrzucony z Hogwartu, bo nikt nawet nie pomyślał, że mógł zaginąć, więc uznali, że uciekł. Z tego powodu nie mógł przystąpić do żadnych egzaminów, nie miał wykształcenia, nie mógł podjąć dobrej pracy. Został mścicielem, który postanowił trenować w zaciszu, aby zemścić się na czwórce czarodziejów.
    Morał z tego taki, że nie warto wątpić w Ururu Markiza. Do widzenia.

poniedziałek, 13 marca 2017

Stara Republika #1


 
Blogasek został nieco wyremontowany. Jestem ciekawa, czy podoba Wam się nieco ciemniejszy motyw.
Wrzucam pierwszą część "Starej Republiki". Wydaje mi się, że zmienię tytuł w miarę pisania, bo raczej nie będzie pasował, pomimo osadzenia wszystkiego w świecie gry XD Ta część jest krótka, trochę taki rozdział pilotażowy.
 

 


      Gdzieś w odległej galaktyce, Lord Kat'hi rozkoszowała się kolejnym dniem spędzonym z dala od nieprzyjemnych obowiązków, z jakimi wiązało się bycie wojownikiem Imperium. Zasad świata nie da się zmienić ot tak, nawet, jeśli się jest tak potężnym Sithem, jakim ona była. Nie oddała siebie całej zakonowi, ale dobrze wykorzystała jeden z wersów kodeksu: Dzięki zwycięstwu zrywam łańcuchy. Wykonując przez wiele lat polecenia przełożonych, a także poprzez działania na własną rękę, udało jej się zdobyć zdumiewający respekt w Imperium, dzięki czemu bez problemu mogła osiąść na Tatooine i wieść spokojne życie. Odrzucała zlecane misje dobrze wiedząc, że nie poniesie żadnych konsekwencji. Była zbyt ważna, a jednocześnie nie godziła w niczyje ambicje, co było niespotykane wśród Sithów, więc nikomu nie zależało na uprzykrzaniu jej życia, bądź jego odebraniu.
      Przestronne mieszkanie w apartamentowcu zbudowanym w olbrzymim piaskowym menhirze było idealne dla kogoś, chcącego odpocząć od tłumów, ale jednocześnie nie pragnącego całkowitej izolacji. Spacerując po korytarzach słychać było stłumiony szmer rozmów, zaś sklepy, na przykład spożywcze, znajdujące się na parterze, były głównym miejscem spotkań sąsiadów. Kat'hi nie miała wśród nich bliższych znajomych. Wszyscy wiedzieli kim jest, dlatego ze strachu, bądź z szacunku, schodzili jej z drogi. Szata kobiety szeleściła cicho, kiedy przechadzała się pomiędzy niewielkim tłumem, spoglądając na wystawione na straganach owoce. Zielone oczy, otoczone purpurowym malunkiem, wypatrywały najlepsze egzemplarze, lecz nagle musiały przerwać w reakcji na przybycie Ashary.
      — Mistrzu, najnowsze informacje — Togrutanka podała Sithowi holorojektor. Miała jasnopomarańczową skórę, z białymi fragmentami na twarzy, zaś nad nią masywne montrale, to znaczy wyrastające z czaszki puste w środku rogi, które wraz z dwoma głowogonami zwieszającymi się z głowy na piersi, były biało-granatowe.
      — Nie musisz do mnie biec za każdym razem. Odsłucham ich w wolnej chwili — odpowiedziała swoim spokojnym głosem Kat'chi, biorąc od Togrutanki dysk wielkości dłoni i chowając go do kieszeni. — W tym czasie pomóż mi wybrać coś na deser.
      Zwróciła swe spojrzenie ponownie na stragany. Ashara westchnęła zniecierpliwiona.
      — Ale to o tej uczennicy od Dartha Barasa — jęknęła.
      — Wiem, że bardzo się nią interesujesz, ale to naprawdę może poczekać — Sith roześmiała się, biorąc w końcu do ręki jeden z owoców.
      — Wydaje mi się, że powinniśmy w końcu się z nią zobaczyć, Mistrzu. Nim stanie się naprawdę kimś wielkim — odpowiedziała poważnie Ashara opierając się o stragan.
      — To znaczy kiedy? Jak zabije Dartha Barasa? Albo "prawie" zabije?
      — Ale przecież nie musicie zabijać swoich mistrzów, prawda?
      — Nie — kobieta odpowiedziała po chwili. — Ale czasami są tak wyniszczeni przez moc, że nie przystaną na kompromis i będą chcieli się zemścić, więc warto skrócić ich mękę.
      Ashara przewróciła oczami. Kat'chi dobrze wiedziała, co dziewczyna sądzi o zasadach panujących wewnątrz zakonu Sithów. Sama myślała podobnie, jednak nie buntowała się im otwarcie. To nie zaprowadziłoby jej nigdzie. Inni Sithowie nie byli tak pobłażliwi jak ona sama.
      Nabywając owoce cały czas myślała o uczennicy Dartha Barasa. Ta nie tylko wykonywała wszystkie zlecone misje, a te nie należały do najłatwiejszych, lecz jej osoba nabrała rozgłosu także z powodu nie zabijana i dawania drugiej szansy wrogom Imperium. Były to niebezpieczne posunięcia, Kat'chi dobrze o tym wiedziała. Wyczuwała, że młoda Shith pragnie obrać podobną jej drogę - wbrew temu, co mówiła Asharze, naprawdę chciała spotkać się osobiście z dziewczyną, lecz bała się, że się zawiedzie, bądź ta zginie kilka tygodniu po spotkaniu. Nie chciała robić sobie nadziei na tak ważnego sojusznika, chciała jeszcze poczekać, aż wojowniczka zdobędzie więcej pozytywnego rozgłosu w Imperium i doświadczenia. Wtedy uda się do niej i spyta o motywacje. Być może w tej galaktyce jest więcej wrażliwych na moc istot, które wyznawały podobną filozofię.

sobota, 11 marca 2017

Stara Republika 2#


Tak, druga część.
Postanowiłam napisać coś o moich postaciach z gry Star Wars the Old Republic. Dzisiaj w końcu zasiadłam do pisania, a nim zaczęłam, odpaliłam gierkę, aby zebrać trochę klimatu. Tylko ten, wyciszyłam dźwięk i puściłam sobie Pentatonix XD Ale fajnie się gierkało. Tak dynamiczniej. I przez to postanowiłam zacząć od drugiej części opka.
Nie mam totalnie pomysłu na akcję. Jak zwykle tylko luźny zarys świata. Typowe, eh.
Nie mam bladego pojęcia co mi tutaj wyszło.


     Gdzieś w odległej galaktyce, na pewnej nudnej planecie, porośniętej trawą na kawałku niezajętym przez skały, stąpała niewiasta. Jej stopy uderzały rytmicznie o ziemię, zaś całe ciało kołysało się w rytmie nie wybrzmiałej melodii, nabierającej materii jedynie przez miarowe klaskanie. Pochłonięta przez muzykę, nie zdała sobie sprawę z obecności kogoś jeszcze. Błękitnoskóra przedstawicielka rasy Twi'lek splotła ręce na piersi przyglądając się z rozbawieniem swojej partnerce.
     — Powiedz mi do czego tańczysz, chętnie bym się przyłączyła — przerwała w końcu ciszę swoim delikatnym głosem. Tancerka otworzyła oczy i skierowała błękit ich tęczówek na Vette. Nie przerwała przebierania nogami, jakby bała się zgubić rytm.
     — Nie umiem tego zanucić nawet — odpowiedziała z uśmiechem.
     — Cóż, musimy już iść.
     Dziewczyna przerwała dotychczasowe czynności i westchnęła ciężko.
     — Właściwie to powinnyśmy się pospieszyć. Transportowiec pewnie już wylądował, mamy naprawdę mało czasu.
     — Nie cierpię tej roboty — niebieskooka złapała swój kask leżący na skraju polanki,  wciskając pod niego kucyk brązowych włosów, i wyszła wraz z partnerką zza ogromnej skały podążając w stronę obozu Imperium. Szybko udały się na miejsce postojowe i zasiadły na ścigaczu. Nie był on specjalnie duży, lecz przypominał brzydki podłużny prostopadłościan pomalowany jakąś żółtą farbą. Rui nabyła go kiedyś przypadkiem, był to jedyny pojazd, na jaki był ją stać tego czasu. Teraz miała już więcej kredytów, lecz czasu na zakupy brak.
     Podróż była całkiem udana, dziewczętom udało się trochę poskakać po niewielkich wzniesieniach, na które Rui uwielbiała wjeżdżać, zaś Vette zawsze bała się, że spadnie. Widoki na Balmorrze nie wpasowywały się w kanon piękna dziewczyny, ale na chwilę obecną nie mogła opuścić planety. Mogła mieć tylko nadzieję, że będą jej potrzebować w innym miejscu. Zakończenie wszelkich problemów tutaj było chyba niemożliwe.
     Zatrzymały się za skałami przed bazą Republiki. Rui włączyła maskowanie pojazdu. Ruszyły powoli w stronę budynku. Wejście do niego znajdowało się w skale. Szerokie przejście prowadziło do metalowego korytarza, za którym znajdował się dość spory teren otoczony tak stromymi górami, że nie w sposób się było tam dostać ani ścigaczem, ani pieszo. A na wspinaczkę nie było czasu. Tunel był jedyną drogą. Trawa tłumiła ich kroki, kiedy biegły. Jak zwykle na straży ustawiono przypadkowe osoby, które wystarczyło tylko ogłuszyć Mocą. Będąc już w korytarzu zwolniły krok. Od strony wejścia na tereny Republiki nie było nikogo. Za to widać było spore zgromadzenie kilkadziesiąt metrów dalej, gdzie przerzucano transport ze statku do hangarów. Zadanie miały proste. Musiały się zakraść do kapitana i wykraść dane, które miał przekazać stacjonującemu tutaj Jedi. Tylko jak zrobić to bez przypadkowych ofiar?
     — Wejdę na statek i wypatrzę kapitana. Szybkie wejście i uciekamy. Osłaniaj mnie gdzieś z dołu.
     Rui przekazała plany partnerce i spokojnym krokiem udały się w stronę statku. W pewnym momencie się rozdzieliły. Rui okrążyła go, jak najbardziej się dało. Kiedy była poza zasięgiem wzroku, podbiegła do pojazdu i zaczęła się wspinać. Przestarzała metalowa konstrukcja umożliwiała to perfekcyjnie. W dodatku po wejściu na niewielką platformę, na górę prowadziła drabinka! Vette w tym czasie zajęła optymalną pozycję, z której miała dobry widok na otwarty tył statku, z którego zabierano towar do hangaru. Kapitan i Jedi stali niestety po drugiej stronie otworu. Rui będzie miała więc nieco utrudnioną ucieczkę. Ale nie było rzeczy niemożliwych. Sith stała już na szczycie pojazdu. Miał kilka metrów wysokości, ale nie było to dla niej żadnym utrudnieniem. Po prostu skoczyła w dół, powalając mężczyzn na ziemię. Na chwilę przed skokiem, Vette wystrzeliła pocisk lecący w głąb hangaru, co odciągnęło uwagę robotników. Rui miała więc chwilę na przeszukanie kapitana. Szybko jednak poczuła, że ktoś łapie ją za nadgarstek. Wyrwała się krótkim ruchem z uścisku Jedi i kopnięciem odesłała na bok. Wyciągnęła dysk z danymi, który znajdował się w przedniej kieszonce kurtki. Dźwięk miecza świetlnego wywołał odruchową reakcję. Dziewczyna złapała również za swoją broń i odwróciła się, cały czas kucając, przybierając pozycję obronną.
     — Kim jesteś? — spytał brodaty Jedi. Dziewczyna nie odpowiedziała, zaś ramię mężczyzny zostało trafione. Odwrócił się gwałtownie, szukając atakującego. Rui schowała dysk do kieszeni i wstała. Jedi przypomniał sobie o niej i zwrócił się ku dziewczynie z chęcią zamachu. Sparowała atak, sięgając po swój drugi miecz. Czerwień ostrza była zdradliwa. Łatwo się domyślić, na czyje zlecenie tutaj była.
     — Daj mi odejść, to nikomu nic się nie stanie — powiedziała.
     — Nowa technika Sithów? Nie ma mowy — Jedi przystąpił do ponownego ataku. Rui bez problemu się obroniła, nasyłając na mężczyznę salwę uderzeń. Parował jej ataki, jednak podczas tego zrobił dwa kroki w tył. Dziewczyna wycelowała dłoń w jego stronę, zaciskając Moc na gardle mężczyzny. Odruchowo złapał się za szyję, próbując złapać oddech. Odgłosy z hangarów sugerowały, że moment odwrócenia uwagi minął. Szybko pobiegła w stronę Vette, która uruchomiła wokół niej tarczę, chroniącą przed pierwszymi pociskami żołnierzy Republiki. Przebiegły przez korytarz i za skałę, gdzie zasiadły na ścigaczu i odjechały. Po powrocie do obozu oddały udały się w podróż do bazy głównej, gdzie miały spotkać się z Porucznikiem-zleceniodawcą. Rui wywiesiła nogi poza pojazd.
     — Proszę zachować zasady bezpieczeństwa, moja pani — przypomniał jej droid sterujący. Nie odpowiedziała, ani nie zmieniła pozycji, tylko oparta wygodnie o siedzenie, wyklaskiwała sobie znany rytm.